„Pokonani przez wolność: historia jednego flakonika”
Z Igorem znamy się od lat, ale prawdziwa przyjaźń zrodziła się dopiero przed dwoma laty. Oboje przeżywaliśmy wtedy trudne rozwody – każdy swój drugi. Nie upijaliśmy się, wręcz przeciwnie: sport, rowery, poranne biegi. Mężczyzn łączy nie alkohol – zbliża ich wolność. I strach przed jej ponowną utratą.
Igor wyszedł z małżeństwa poturbowany, jakby nie sąd, a walec drogowy przetoczył się przez jego życie. Była żona wydała mu prawdziwą wojnę o każdy mebel, emocje i sztućce. U mnie poszło łagodniej, ale też bez oklasków. Uwolniliśmy się niemal w tym samym czasie, jakby zrzuciliśmy z pleców betonowe worki.
Doskonale pamiętam ten wieczór, gdy jechaliśmy alejkami Parku Łazienkowskiego na rowerach, gdy nagle Igor puścił kierownicę, rozłożył ramiona i krzyknął na całe osiedle:
– Wol-no-ość-ć-ć!
Podwórkowe psy szczekały, babcie żegnały się krzyżem, a my śmialiśmy się jak dwaj uciekinierzy z zakładu psychiatrycznego. Ale to było szczęście. Czyste, głośne, prawdziwe.
Rok żyliśmy jak na wolnej stopie: bez zobowiązań, bez marudzenia, bez codziennej rutyny. Chudliśmy, młodnieliśmy, wstawaliśmy ze słońcem. Życie rodzinne, jak się okazało, nie tylko postarza duszę – ale i ciało. A wolność leczy.
Pewnego wieczoru wpadłem do Igora – kupił nowy rower, chciał pochwalić. Majstrowaliśmy w przedpokoju, łańcuch był w smarze, poszedłem się umyć w łazience. I tam – ona. Maleńki różowy pojemniczek na półce. Kosmetyk. Damski.
– Igo-or! – krzyknąłem podejrzliwie. – Co to za czary-mary?!
– A! To od Kasi – odpowiedział, jakby nigdy nic.
– Jakiej Kasi?
– No, nie mówiłem ci? Poznałem dziewczynę… Katarzyna, prawniczka, dużo pracuje. Czasem zostaje na noc. No i zostawiła. Żeby nie wozić tam i z powrotem.
Zacisnąłem usta:
– Zaczyna się…
– Co się zaczyna?
– Inwazja. To pierwszy objaw. Jak w „Obcym”: najpierw kropla, potem śluz, w końcu – potwór rozrywający ci klatkę piersiową.
Igor się śmiał. Ja – nie. Bo wiedziałem: kobiety nie szturmują, one otaczają. Nie muszą krzyczeć i łamać – wpełzają do życia mężczyzny jak dym pod drzwi. Najpierw pojemniczek. Potem szczotka. Potem kapcie. Potem ona.
Tydzień później zaprosił mnie, żebyśmy się poznali. Kasia – piękna, spokojna, w eleganckich kolczykach i drogim kaszmirowym swetrze. Poczęstowała nas makaronem i pizzą z ananasem. Gdy myłem ręce, zobaczyłem w łazience już dwie szczoteczki – i jeszcze jeden flakonik. Tylko prychnąłem: „Wirus się rozprzestrzenia”.
A potem był wieczór, gdy Igor nie pojechał ze mną na przejażdżkę.
– Dzisiaj nie dam rady – powiedział.
Przyjechałem sam, wściekły, zdeterminowany, chciałem wyrwać go z tej pułapki.
Otworzył mi w szlafroku. Szlafrok! U faceta, który jeszcze miesiąc temu chodził w szortach i adidasach na bosaka!
– Leszek, mogłeś chociaż zadzwonić…
Z sypialni dobiegło:
– Igor, kto tam?
– To… Leszek. Pożyczył pompkę…
Poszedłem umyć ręce. I zrozumiałem: łazienka już nie jest jego. Piana do golenia i pasta zepchnięte w kąt. A dookoła – różowy świat w pojemniczkach. I kolczyki na półce. Zwycięstwo było totalne.
Potem przyjechałem pomóc z meblami. Składanie, śruby, półki, szafa. Kasia chodziła z komenderującym tonem:
– To – na balkon. To – do wyrzucenia. I to też wynieść.
Igor próbował dyskutować. Bez skutku. W pewnym momencie odwróciła się do mnie i powiedziała:
– A tobie rower by się nie przydał? U nas tylko miejsce zajmuje.
I tak. Wolność nie poddaje się z krzykiem. Umiera cicho – pod szelest sukienki i zapach balsamu. Kobieta przychodzi – i odbiera centymetr po centymetrze: półeczkę, wieszak, parapet, szafę. Potem – duszę.
Minął rok. Z Igorem pisaliśmy sporadycznie. Rower pokrył się kurzem. Odpowiadał coraz rzadziej. Jeździłem sam. Smutno. Ale wolno.
A potem przyszła także do mnie Ona. I po miesiącu – nieśmiałe pytanie:
– Mogę zostawić u ciebie krem?
I nie powiedziałem „nie”. Uśmiechnąłem się. Jak idiota. Bo już się zakochałem.
Teraz już po wszystkim. Pojemniczek stoi na półce. Schemat inwazji identyczny.
Jestem stracony. Koniec.
Żegnaj, wolności.