Pokonani przez wolność: historia jednego flakonika
Z Bogdanem znaliśmy się od lat, ale prawdziwa przyjaźń zrodziła się dopiero kilka lat temu. Oboje przeżywaliśmy wtedy trudne rozwody – każdy swój drugi. Nie piliśmy na umór, wręcz przeciwnie: sport, rowery, poranne biegi. Mężczyzn łączy nie alkohol – zbliża ich wolność. I strach przed utratą jej ponownie.
Bogdan wyszedł z małżeństwa poturbowany, jakby nie sąd, a walec po nim przejechał. Jego była urządziła prawdziwą bitwę o majątek, emocje i każdy łyżeczny komplet. U mnie poszło łagodniej, ale też bez oklasków. Wyzwoliliśmy się mniej więcej w tym samym czasie, jakby zrzucili z pleców worki z cementem.
Dobrze pamiętam ten wieczór, gdy jechaliśmy alejkami parku Łazienkowskiego na rowerach, a on nagle puścił kierownicę, rozłożył ręce i krzyknął na całą okolicę:
– Wol-no-ość!
Podwórkowe psy szczekały, babcie żegnały się krzyżem, a my śmialiśmy się jak dwaj uciekinierzy z zakładu dla obłąkanych. Ale to było szczęście. Czyste, głośne, szczere.
Rok żyliśmy jak na wolności: bez zobowiązań, bez marudzenia, bez codziennej szarzyzny. Chudliśmy, młodnieliśmy, wstawali o świcie. Okazało się, iż życie rodzinne nie tylko postarza duszę – ale i tuczy ciało. A wolność leczy.
Pewnego wieczoru zajrzałem do Bogdana – kupił nowy rower, chciał pochwalić. Majstrowaliśmy w przedpokoju, łańcuch był w smarze, więc poszedłem się umyć. I tam – ona. Mały różowy słoiczek na półce. Kosmetyk. Damski.
– Bogdan! – zawołałem podejrzliwie. – Co to za czary?
– A! To Kasi – odpowiedział, jakby to była oczywistość.
– Jaka Kasia?
– No, nie mówiłem? Poznałem dziewczynę… Katarzyna, prawniczka, dużo pracuje. Czasem zostaje na noc. No i zostawiła flakonik. Żeby nie wozić tam i z powrotem.
Zaciąłem usta:
– Zaczęło się…
– Co się zaczęło?
– Inwazja. To pierwszy objaw. Jak w „Obcych”: najpierw kropla, potem śluz, aż w końcu potwór rozrywa ci klatkę piersiową.
Bogdan się śmiał. Ja – nie. Bo wiedziałem: kobiety nie szturmują, one otaczają. Nie krzyczą i nie łamią – wpełzają do życia mężczyzny jak dym pod drzwi. Najpierw słoiczek. Potem szczotka. Potem kapcie. Potem ona.
Tydzień później zaprosił mnie na kolację, żeby się poznać. Kasia – piękna, spokojna, w eleganckich kolczykach i drogim kaszmirowym swetrze. Poczęstowała nas makaronem i pizzą z ananasem. Gdy myłem ręce, zobaczyłem w łazience już dwie szczoteczki – i kolejny flakonik. Tylko prychnąłem: „Wirus się rozprzestrzenia”.
A potem nadszedł wieczór, gdy Bogdan nie pojechał ze mną na przejażdżkę.
– Dziś nie dam rady – powiedział.
Pojechałem sam, zły, zdeterminowany, chciałem wyrwać go z tej pułapki.
Otworzył mi w szlafroku. Szlafrok! U faceta, który jeszcze miesiąc temu chodził w szortach i adidasach na gołą stopę!
– Jarek, mogłeś chociaż zadzwonić…
Z sypialni dobiegło:
– Bogdan, kto tam?
– To… Jarek. Pożyczył pompkę…
Poszedłem się umyć. I zrozumiałem: łazienka już nie jego. Piana do golenia i pasta schowały się w kąt. A wokół – różowy świat w słoiczkach. I kolczyki na półce. Zwycięstwo było całkowite.
Potem przyjechałem pomóc z meblami. Montaż, śruby, półki, garderoba. Kasia wydawała rozkazy:
– To – na balkon. To – do wyrzucenia. I to też wynieść.
Bogdan próbował dyskutować. Bez skutku. W pewnym momencie odwróciła się do mnie i powiedziała:
– A tobie nie przydałby się rower? U nas tylko miejsce zawala.
Ot tak. Wolność nie poddaje się krzykiem. Umiera cicho – pod szelest sukienki i zapach balsamu. Kobieta przychodzi – i odbiera centymetr po centymetrze: półeczkę, haczyk, parapet, szafę. Potem – duszę.
Minął rok. Z Bogdanem kontaktowaliśmy się rzadko. Rower pokrył się kurzem. Coraz rzadziej odbierał. Jeździłem sam. Smutno. Ale wolno.
A potem i do mnie przyszła Ona. I po miesiącu – nieśmiałe pytanie:
– Mogę zostawić u ciebie krem?
I nie powiedziałem „nie”. Uśmiechnąłem się. Jak głupiec. Bo już się zakochałem.
Teraz wszystko jasne. Słoiczek już stoi. Schemat inwazji wroga identyczny.
Jestem stracony. Koniec.
Żegnaj, wolności.