Wymarzyłem sobie całkowicie bezsamochodowe wakacje. Postanowiliśmy odwiedzić 6 miast Europy w 8 dni, korzystając tylko z transportu publicznego. Udało się, ale jakim kosztem…
Nie mam zamiaru zniechęcać nikogo do rozwiązania, jakim jest bilet kolejowy Interrail Pass, ale zanim się na niego zdecydujecie, przeczytajcie sobie poniższą historię wraz z podsumowaniem.
Zakup biletu Interrail Pass wydawał się być genialnym rozwiązaniem na wakacje dla 4-osobowej rodziny, zwłaszcza iż dzieci do ukończenia 12. roku życia podróżują za darmo. Tak naprawdę potrzebowałem więc kupić tylko dwa bilety. Wybrałem najbardziej popularną opcję, tj. siedem dni podróżnych w jednym miesiącu, czyli przez siedem dni wybranych dni danego miesiąca możesz podróżować swobodnie koleją. Swobodnie w teorii, jak się potem okazało. Cena takiej przyjemności to 3182 zł.
Interrail Pass – jak zaplanować podróż?
Aby rozpocząć naszą podróż, musimy zainstalować sobie na telefonie apkę Rail Planner i w tymże Rail Plannerze szczegółowo zaplanować dokąd będziemy jechać i o której godzinie. Potem (teoretycznie) wystarczy już tylko dodać uczestników podróży wraz z ich szczegółowymi danymi, w tym numerem paszportu, a potem skopiować na ich profile zaplanowaną podróż. Brzmi wspaniale.
Niestety, jest jedna rzecz, o której nie dowiemy się w momencie zakupu biletu Interrail Pass i są to miejscówki, czyli rezerwacje miejsc w danym pociągu. jeżeli pociąg, którym chcemy jechać, jest objęty rezerwacją miejsc, to musimy sobie te miejscówki jakoś kupić. Jest wielka szansa, iż objęty będzie, ponieważ wybieramy raczej pociągi dalekobieżne, mało kto kupuje Interrail Pass, żeby dojechać z Wałbrzycha do Oławy.
I tu pojawia się pierwszy problem z Interrail Pass
W teorii to wygląda na bardzo proste, bo system Interrail/Eurail oferuje możliwość dorezerwowania miejsc przez system, wyświetlając zachęcająco niskie kwoty przy danym pociągu, typu 6 euro za miejscówkę. Jak to wygląda w praktyce? Otóż jest to adekwatnie niemożliwe. choćby jeżeli klikniemy, wyrażając chęć rezerwacji miejsc na pociąg, który odjeżdża za 2 tygodnie, dowiemy się, iż pula dla posiadaczy Interrail Pass jest już wyczerpana i miejscówkę możemy sobie kupić tylko na dworcu przed odjazdem. Z rzadka udaje się zarezerwować miejsca na mniej popularne pociągi, przy czym Eurail dolicza słoną opłatę manipulacyjną (8,5 euro) za taką usługę.
Dodatkowo, choćby jeżeli kupimy sobie miejscówkę przez system mobilny, musimy ją jakoś wydrukować, bo ważna jest tylko w papierze. Zdarzało mi się prosić w hotelu o możliwość skorzystania z drukarki, bo jakoś nie mam w zwyczaju brać ze sobą drukarki na wyjazd pociągiem z plecakiem.
Dodatkowo dwa, nie ma absolutnie żadnej możliwości zakupu miejscówek na pociągi francuskie. Nie i już. Można teoretycznie zamówić je w wersji papierowej, zapłacić z góry i czekać aż przyślą je nam pocztą do domu, przy czym, o ile przyjdą, to raczej już po naszym powrocie. Z tego, co się dowiedziałem, wysyłają je listem zwykłym.
Miałem zatem bilet, ale bez miejscówek
Naiwnie uznałem, iż „to się jakoś uda”, przy czym miejscówki na pierwszy pociąg, tj. z Warszawy do Wiednia, kupiłem osobiście na dworcu centralnym w Warszawie na tydzień przed odjazdem i bardzo zadowolony z siebie upchałem rodzinę do pociągu w kierunku „Wien HBF”. To była nasza pierwsza podróż i jedyna w trakcie całej wycieczki, podczas której wszystko poszło zgodnie z planem. Co się działo w następnych? Uważajcie teraz.
Drugim po Wiedniu przystankiem było Monachium
Z informacji w apce Rail Planner wynikało, iż na ten pociąg nie potrzeba miejscówek. Nie była to, jak się później okazało, jedyna błędna informacja w Rail Plannerze. Owszem, nie potrzeba, ale miejsca są numerowane i priorytet mają pasażerowie w miejscówkami. Wszyscy, którzy nie mają miejsc siedzących w momencie odjazdu z dworca w Wiedniu, muszą opuścić pociąg. Zespół konduktorski szedł po pociągu i wszystkich stojących niemal siłą wypychał z wagonów. Cudem znaleźliśmy 4 wolne miejsca w wagonie, a adekwatnie 3, bo moje młodsze dziecko musiało usiąść mi na kolanach. Za każdym przejściem konduktorów drżeliśmy, iż nie mając miejscówki, zostaniemy wywaleni.
W końcu jednak udało się ruszyć z opóźnieniem zaledwie 45 minut. Na następnych stacjach pośrednich między Wiedniem a Monachium nie wsiadło już zbyt wiele osób i tym sposobem doturlaliśmy się do stolicy Bawarii, choć nie bez nerwów. Od tej pory wiedziałem już, iż te miejscówki na następne pociągi trzeba jakoś zdobywać.
Monachium – Paryż to była istna jazda bez trzymanki
W Monachium udaliśmy się od razu do centrum obsługi podróżnych w celu zakupu miejscówek do Paryża – jak pisałem wcześniej, nie da się ich kupić przez system elektroniczny. Dobrze się zaczęło, gdy człowiek od ustawiania kolejki i wydawania numerków zaczął się z nas śmiać, gdy powiedzieliśmy, iż potrzebujemy 4 miejscówek na jutro do Paryża.
Niezrażeni tym poszliśmy do okienka, gdzie cudem udało się załatwić 4 miejsca, ale nie z Monachium, a z Mannheim (65 euro). Pociąg Monachium – Mannheim musieliśmy sobie ogarnąć już we własnym zakresie. Znaleźliśmy taki, który dawał 75 minut na przesiadkę, uznając, iż to wystarczy. Na szczęście z Monachium do Mannheim nie trzeba było mieć miejscówki.
Wsiedliśmy w pociąg do Mannheim. Na 15 minut przed stacją Mannheim na ekranie w wagonie pojawił się komunikat: pociąg nie zatrzymuje się w Mannheim. Dlaczego? No bo tak. Konduktor nic nie wiedział. Zamiast do Mannheim, pociąg pojechał do Heidelbergu. Zdezorientowani wysiedliśmy, ale mieliśmy wciąż jeszcze 45 minut zapasu na przesiadkę w Mannheim. Wystarczyło dojechać z Heidelbergu do Mannheim, a według rozkładu miało to trwać 20 minut.
Podstawiono nam pociąg zastępczy, który następnie 50 minut stał na stacji w Heidelbergu. Przypomnę, iż w Niemczech w transporcie publicznym przez cały czas obowiązują maseczki. Staliśmy więc 50 minut w maseczkach i z ciężkimi plecakami, gotując się w kisnącym na peronie pociągu i bezsilnie patrząc, jak nasze okienko przesiadkowe znika.
Do Mannheim dotarliśmy 20 minut po odjeździe pociągu do Paryża, na który cudem zdobyliśmy miejscówki. W centrum obsługi podróżnych zaproponowano nam hotel ze śniadaniem tuż obok dworca i możliwość jazdy do Paryża następnego dnia na tych samych miejscówkach, na co przystaliśmy. Niestety, poranny pociąg do Paryża również był pełny, więc siedzieliśmy całą drogę w wagonie restauracyjnym, bo tak kazał nam konduktor. Rozumiecie, kupujecie miejscówki za 65 euro, niemieckie koleje łapią opóźnienie 90 minut, więc nie zdążacie, jedziecie kolejnego dnia, ale zamiast własnych foteli macie ławeczki w restauracyjnym i to bez półek na bagaże. „Cieszcie się, iż w ogóle jedziecie!”.
Paryż – Amsterdam to było coś dla fanów przesiadek
W centrum obsługi podróżnych na Gare de l’Est w Paryżu była tylko jedna osoba mówiąca cokolwiek po angielsku, więc stanęliśmy w długiej kolejce. Gdy przyszła nasza kolej, wytłumaczyłem, iż chcemy jechać do Amsterdamu, ale nie mamy miejscówek. Pani była bardzo miła i objaśniła mi, iż o ile chce się jechać z Paryża do Amsterdamu pociągiem, to należy kupić miejscówki na ok. 4 tygodnie wcześniej w Paryżu. Innymi słowy, aby dojechać z A do B w dniu X, trzeba najpierw dojechać do A w dniu X-28 dni. Jedyne miejscówki, jakie pani miała na stanie, to takie do Lille-Flandres, więc je kupiłem – były bardzo drogie, nie kosztowały bynajmniej 6 euro za sztukę, jeżeli dobrze pamiętam, było to 18 euro od osoby, bo pociągi TGV we Francji są droższe niż samoloty.
Pozostało nam więc wykonać następującą trasę: Paryż – Lille – Courtrai (Belgia) – Antwerpia (Belgia) – Amsterdam. To tylko trzy przesiadki, co może pójść źle? W dodatku na każdą było 5-15 minut. Szczęśliwie tym razem wszystkie pociągi przyjechały na czas i po odwiedzeniu pięciu dworców jednego dnia dotarliśmy do Amsterdamu. Polecam w szczególności dworzec w Antwerpii. Jest niesamowity!
Amsterdam – Berlin poszło nam jak z płatka, ale…
Byłem już mądry i chociaż aplikacja Rail Planner twierdziła, iż nie muszę w ogóle kupować miejscówek na tę podróż, ja je kupiłem – z przesiadką w Duisburgu (co za koszmarne miasto), a następnie wydrukowałem w hotelu w Amsterdamie. Podniosło to koszt o kolejne 65 euro, ale za to mieliśmy nasze własne miejsca w wagonach.
Nie, oczywiście iż nie wszystko poszło zgodnie z planem. W Duisburgu wsiedliśmy do pociągu oznaczonego jako „Berlin HBF” (Berlin – dworzec główny), tylko po to, by natychmiast po zajęciu miejsc dowiedzieć się, iż on wcale nie jedzie do Berlina głównego, a kończy bieg na stacji Berlin-Spandau, ok. 15 minut jazdy koleją od dworca głównego w stolicy Niemiec. Dlaczego? Bo tak. A co mamy zrobić na tym Spandau, panie konduktorze? No coś, pojedźcie sobie, nie wiem, S-Bahn? Dacie radę!
Jednak w trakcie podróży informacja zmieniła się i pociąg dojechał jednak do stacji Berlin HBF, o czym już nikt nikogo nie poinformował. Wydawało się, jakby cała obsada pociągu nie miała pojęcia, dokąd on jedzie i dlaczego. Do Berlina dotarliśmy z opóźnieniem zaledwie 50-minutowym, ponieważ jak wiemy, niemieckie koleje są znane z punktualności, a to oznacza, iż opóźnienie przekracza 2 godziny tylko w naprawdę wyjątkowych przypadkach.
Berlin – Warszawa to już ostatnia podróż, która też nie obyła się bez przygód
W aplikacji Rail Planner jak najbardziej występował pociąg z Berlina do Warszawy z dwiema przesiadkami: we Frankfurcie nad Odrą i w Kutnie (?). Z jakiegoś powodu system nie pozwalał jednak kupić miejscówki z Kutna do Warszawy, uznaliśmy więc, iż „jakoś sobie poradzimy”.
Pierwszy pociąg, z Berlina do Frankfurtu nad Odrą miał odjechać o 9:21. Na stacji byliśmy na szczęście dużo wcześniej i zorientowaliśmy się, iż tego pociągu nie ma na żadnej rozpisce na tablicy odjazdów i istnieje on tylko w mojej aplikacji.
Pogalopowaliśmy do informacji, gdzie powiedziano nam, iż pociągi do Frankfurtu/O w ogóle nie jeżdżą i prowadzona jest zastępcza komunikacja autobusowa. A dlaczego ta informacja nie jest wyświetlona? No bo wie pan, autobusy są małe, pociągi są duże, jakby tak każdy wiedział, to trzeba byłoby podstawić strasznie dużo autobusów. O której odchodzi autobus? 8:35, z peronu naprzeciw dworca. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu będąc na stacji odpowiednio wcześniej, żeby zjeść śniadanie i tym sposobem rzutem na taśmę zdążyliśmy na „pociąg jadący autobusem”, czyli połączenie Berlin-Frankfurt/O.
We Frankfurcie czekał już na nas pociąg, ale bynajmniej nie do Kutna, a do Warszawy. Na tablicy odjazdów był opisany jako Warszawa Gdańska. Na pociągu była tabliczka „Warszawa Wschodnia przez Centralną”. Gdy ruszyliśmy, zapytałem konduktorkę skąd ta różnica. „On jedzie na Gdańską, ta tabliczka na drzwiach to stara jest, bo nikt nie zmienił”.
Okazało się, iż w pociągu siedzi sporo osób, które chcą jechać na Warszawę Centralną, bo mają tam przesiadki i uwierzyli w treść tabliczki na drzwiach. Wszystkie te osoby musiały wysiąść w Kutnie i przesiąść się na pociąg do Centralnej, DOPŁACAJĄC jeszcze po 19 zł do biletu, mimo iż według tabliczki na wagonie wsiedli we adekwatny pociąg. My dojechaliśmy już do dworca Warszawa Gdańska, olewając przesiadkę w Kutnie.
I tak skończyła się nasza podróż z Interrail Pass, z której płynie jeden istotny wniosek
Wszystko, co piszą w internecie (i nie tylko) na temat ruchu pociągów to nieprawda – od rozkładów jazdy, przez szumne obiecanki systemu Interrail Pass, aż po błędne zapowiedzi na tablicach odjazdów i na tabliczkach wagonowych. Wszystkiego trzeba dowiadywać się na bieżąco, prowadzić rozpoznanie w warunkach bojowych, z ciężkim plecakiem i dziećmi do ogarniania.
Nieważne czy to Niemcy, Polska czy Francja, pociągi chodzą tak samo chaotycznie, spóźniają się, stacje docelowe zmieniają się z nagła, a informacje są szczątkowe i przeważnie nieprawdziwe. To zabawa dla prawdziwych fanatyków kolejnictwa, którzy uwielbiają się przesiadać i „zaliczać” kolejne dworce, a ich hobby to wykłócanie się z personelem centrów obsługi podróżnych.
Cena za Interrail Pass. Na koniec jeszcze krótkie wyliczenie
Doliczając wszystkie miejscówki, na tę podróż dla 4 osób wydałem nieco ponad 3700 zł, przejechawszy odległość 3800 km. Gdybym pojechał samochodem, na paliwo na tym odcinku wydałbym pewnie 1600 – 1800 zł, w zależności od tego, czy musiałbym tankować w Holandii, czy nie. Oczywiście wtedy musiałbym całą drogę ten samochód prowadzić, a tak siedziałem sobie w pociągu, który mnie wiózł i nic nie musiałem robić… poza nieustannym ganianiem z peronu na peron, dowiadywaniem się od przypadkowych osób czy ten pociąg na pewno jedzie tam, gdzie chcę oraz walką o zakup miejscówek.
Wspaniałe to było doświadczenie, szczerze je Wam polecam. No i co najważniejsze, jeżeli wierzyć opisom w kolejach niemieckich, francuskich i holenderskich, nie wyemitowałem choćby grama dwutlenku węgla.