Podzieliłam półki w lodówce z teściową: zaczęła się kłótnia – „To jest absurd, choćby w akademiku tak nie było!

newskey24.com 6 godzin temu

No już, słuchaj, jak to u nas wyszło… Cztery lata – tyle właśnie razem z mężem i naszą dwuletnią córeczką mieszkamy pod jednym dachem z jego mamą, Wandą Kazimierzówną. W starym trzypokojowym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi. Mieszkamy, bo nie stać nas na nic innego. Mój mąż jest zwykłym mechanikiem, ja pracuję jako bibliotekarka w szkole. Zarobki starczają tylko na pieluchy, chleb i opłaty. choćby gdybym wzięła drugi etat, i tak nie wystarczyłoby na wynajem. Więc tkwimy w tym. Każdego dnia.

Starałam się być wdzięczna. W końcu Wanda Kazimierzówna to nie obca osoba. I choć ma trudny charakter, jest babcią naszej Zosi. Pomaga – czasem zajmie się dzieckiem, gdy lecę do apteki czy przychodni. Ale z czasem jest coraz gorzej. Jakbyśmy chodzili po polu minowym. Wystarczy jeden nieostrożny ruch – i wybuch. Najpierw były drobiazgi: nieumyta od razu szklanka, plama na blacie. Potem zaczęły się pretensje: „Znowu twój rosół się zepsuł”, „Czemu zjadłaś mój jogurt?” – choć choćby go nie otwierałam.

Trzymałam się, naprawdę. Ale kiedy ostatnio oskarżyła mnie, iż jej zupa „wyparowała”, pękłam. Zaproponowałam podział lodówki – uczciwie: góra dla niej, środkowa półka dla nas. Ona gotuje sobie, my sobie. Zero wzajemnych pretensji. Każdemu swoje.

Wanda zdrętwiała, a potem eksplodowała:

– Co ty wygadujesz?! choćby jak w młodości mieszkałam w akademiku z pięcioma dziewczynami – nikt lodówki nie dzielił! Wszystko było wspólne. Wy co, rodzina czy sublokatorzy?! Ja ugotuję bigos, a wy mi: „Dzięki, nie trzeba, mamy swoje”? Jak wytłumaczysz Zosi, iż banana na dole nie wolno brać, bo jest babci?! Co za głupoty! W moim domu – nie!

I właśnie – w jej domu. Codziennie nam o tym przypomina. jeżeli coś zmienimy – choćby ręcznik powiesimy inaczej – od razu słyszymy: „To moje mieszkanie. Będzie tak, jak ja mówię”. Bez owijania w bawełnę.

Z drugiej strony – ona wie, gdzie kupić najtańsze mięso, w którym sklepie jest promocja na twaróg, a gdzie warzywa w przecenie. Biega po targowiskach, trzymając w głowie harmonogram, i zawsze przynosi tanie zakupy. Czasem choćby jej zazdroszczę – ja nie mam na to czasu, kupuję w osiedlowym, drożej. A ona? Jak snajper – wyceluje, poczeka i strzela. Tylko potem są wyrzuty: „Ja się staram, a wy tylko marudzicie!”.

Mówiłam z mężem, Marcinem. Prosiłam – wynajmijmy cokolwiek, choćby kawalerkę na końcu świata. Ale on nie chce. „Nie damy rady. Mama sobie nie poradzi. Będzie obrażona…”. On boi się jej urazić, a ja codziennie czuję, jak mnie ktoś rani. Tylko mnie – nikogo to nie obchodzi.

Wanda mówi, iż wspólne obiady to tradycja. Ale u nas zawsze kończą się krzykami, trzaskaniem drzwi i tygodniową ciszą. Marzę, żeby po prostu usiąść i zjeść w spokoju. Bez komentarzy w stylu: „Po co to zjadłaś? Miało być na jutro!” albo „Znowu nie wytrzesz stołu!”.

Jestem zmęczona. Ale nie ma wyjścia. Utknęliśmy między pokoleniami, między biedą a koniecznością znoszenia tego. Chcę wyjechać. Chcę żyć, nie wegetować. Ale na razie pozostaje czekać. Aż Zosia podrośnie, aż Marcin się ośmieli, aż uzbieramy choćby na czynsz…

I za każdym razem, gdy otwieram lodówkę, nie słyszę skrzypienia drzwi. Słyszę krzyk: „Tu rządzę ja!”.

Idź do oryginalnego materiału