**Dziennik, 15 maja 2024**
Cztery lata. Tyle już minęło, odkąd mieszkamy pod jednym dachem z teściową – Elżbietą Marią. W starej trzypokojowej klitce na obrzeżach Łodzi. Trwamy tu, bo nie stać nas na nic innego. Mój mąż, Krzysztof, jest zwykłym mechanikiem, ja pracuję jako bibliotekarka w szkole. Z pensji ledwo starcza na pieluchy, chleb i rachunki. choćby gdybym złapała dodatkową zmianę, nie dałoby nam to szansy na wynajem. Więc znosimy. Każdego dnia.
Starałam się być wdzięczna. W końcu Elżbieta Maria to nie obca osoba. Ma trudny charakter, ale jest babcią naszej córeczki, Zosi. Czasem pomaga – zajmie się nią, gdy biegam do przychodni czy apteki. ale im dłużej to trwa, tym ciężej. Chodzimy jak po polu minowym. Najmniejszy niewłaściwy ruch – wybuch. Najpierw były drobiazgi: nieumyta odwrazu szklanka, plama na blacie. Potem przyszły wyrzuty: „Znów twoje kluski się zepsuły”, „Czemu zjadłaś mój jogurt?” – chociaż choćby go nie otwierałam.
Znosiłam to. Naprawdę. Ale pewnego dnia, gdy oskarżyła, iż jej rosół „zniknął”, straciłam cierpliwość. Zaproponowałam podział lodówki. Szczerze i spokojnie: górna półka – twoja, środkowa – nasza. Ty gotujesz dla siebie, my dla siebie. Żadnych pretensji. Każdy swoje.
Elżbieta Maria zastygła, po czym wybuchła:
— Co ty wygadujesz?! choćby w akademiku, gdzie mieszkałam z pięcioma dziewczynami, nikt lodówki nie dzielił! Wszystko było wspólne. Wy to rodzina lub obcy?! Więc jak ugotuję żurek, a wy mi: „Dziękujemy, swoje mamy”? Jak wytłumaczysz dwulatce, iż banany na dolnej półce są babcine i nie wolno? Co za głupoty! W moim domu – nigdy!
I racja – to jej dom. Przypomina nam o tym codziennie. Gdy pozwolimy sobie na cokolwiek – nowy ręcznik czy przestawienie kubka – zaraz słyszymy: „To moje mieszkanie. Będzie tak, jak ja każę”. Bez owijania w bawełnę.
Z drugiej strony – ona wie, gdzie kupić najtańsze mięso, w którym sklepie ser jest w promocji, a gdzie warzywa po niższej cenie. Biega po targowiskach z planem w głowie i zawsze wraca z torbą zakupów za grosze. Czasem zazdroszczę – ja nie mam czasu w takie wypady. Kupuję, co bliżej. I drożej. A ona – jak snajper: wyceluje, wyczeka, strzeli. Tyle iż potem idą wyrzuty: „Ja się staram, a wy tylko marudzicie!”.
Próbowałam rozmawiać z mężem. Proponowałam: wynajmijmy choćby kawalerkę, byleby osobno. Ale on nie chce. „Nie udźwigniemy. Mama sobie nie poradzi. Będzie urażona…” – i tak w kółko. On boi się ją urazić, a mnie codziennie ranią. Tylko mnie – nikt nie myśli, iż i ja potrzebuję zrozumienia.
Teściowa mówi, iż wspólne obiady scala rodzinę. U nas kończą się krzykami, trzaskaniem drzwi i ciszą na tydzień. Marzę czasem, by usiąść i zjeść w spokoju. Bez obawy, iż ktoś rzuci: „To miałam na jutro!” albo „Znowu nie wytrzełaś stołu!”.
Jestem zmęczona. Ale nie ma wyj**Dziennik, 15 maja 2024 (ciąg dalszy)**
A jednak każdego ranka budzę się z nadzieją, iż może dziś będzie inaczej.