Cztery lata. Tyle właśnie minęło, odkąd mój mąż i ja, wraz z naszą dwuletnią córeczką, zamieszkaliśmy pod jednym dachem z jego matką – Weroniką Stanisławówną. W starej trzypokojowej mieszkaniu na obrzeżach Łodzi. Żyjemy tu, bo nie stać nas na własny kąt. Mój mąż jest zwykłym mechanikiem, ja pracuję jako bibliotekarka w miejscowej szkole. Wypłaty ledwie starcza na pieluchy, chleb i opłaty. choćby gdybym wzięła dodatkowe godziny, nie pozwoliłoby nam to wynająć innego mieszkania. Więc cierpimy. Codziennie.
Starałam się być wdzięczna. W końcu Weronika Stanisławówna to nie obca osoba. Choć ma trudny charakter, jest babcią naszej dziewczynki. Pomaga – czasem zajmie się wnuczką, gdy muszę biec do apteki czy na wizytę do lekarza. Ale z każdym miesiącem jest trudniej. Chodzimy jak po polu minowym. Najmniejsze nieostrożne słowo – i wybuch. Początkowo to były małe sprawy: niezmyty talerz po kolacji, nie wytarta kuchenka. Potem posypały się pretensje: „Znowu twoje kluski się zepsuły”, „Czemu zjadłaś mój jogurt?”, choć choćby go nie otworzyłam.
Znosiłam to. Naprawdę. Ale pewnego dnia, gdy znów oskarżyła mnie, iż „zniknęła” jej zupa kurkowa, straciłam cierpliwość. Zaproponowałam podział lodówki. Szczerze i spokojnie: górna półka – jej, środkowa – nasza. Ona gotuje dla siebie, my dla siebie. Żadnych wzajemnych oskarżeń. Każdemu swoje.
Weronika Stanisławówna zastygła, a potem wybuchła:
— Co ty pleciesz?! choćby za moich czasów w akademiku, gdy w pokoju mieszkało sześć dziewczyn, nikt lodówki nie dzielił! Wszystko było wspólne. A wy co, rodzina czy obcy ludzie?! Jak wytłumaczysz dwulatce, iż banan na dolnej półce jest babci i nie wolno go brać?! Co za głupoty! W moim domu tego nie będzie!
I rzeczywiście – to jej dom. Nie pozwala nam o tym zapomnieć. jeżeli spróbujemy coś zmienić – powiesić ręcznik czy przestawić kubek – od razu słyszymy: „To moje mieszkanie. Będzie tak, jak ja każę”. Bez niedomówień. Wprost.
Z drugiej strony – ona wie, gdzie kupić najtańsze mięso, w którym sklepie jest promocja na twaróg, a gdzie warzywa ze zniżką. Pędzi po targowiskach z rozkładem w głowie i zawsze przynosi torbę zakupów za grosze. Czasem zazdroszczę – ja nie mam czasu ani siły na takie wyprawy. Kupuję to, co bliżej domu. I tak, drożej. A ona jak snajper – wyceluje, poczeka – i zdobędzie. Tyle iż potem zawsze znajdzie się powód do pretensji. „Ja się staram, czas tracę, a wy tylko narzekacie!”
Próbowałam rozmawiać z mężem. Proponowałam: wynajmijmy cokolwiek, choćby kawalerkę na końcu miasta. Byle osobno. Ale nie chce. „Nie damy rady. Mama sobie nie poradzi. Będzie obrażona…” – i tak w kółko. On boi się, iż ją urazi, a mnie codziennie ktoś rani. Tylko nikt nie myśli, iż ja też mogę cierpieć.
Teściowa twierdzi, iż wspólne obiady umacniają rodzinę. W naszej kończą się krzykami, trzaskaniem drzwi i ciszą na cały tygodniu. Nieraz marzę, by po prostu usiąść do stołu i zjeść spokojnie. Bez obawy, iż ktoś rzuci: „A po co to zjedliście? Miało być jutro!” albo: „Znowu zostawiłaś brudny stół!”
Jestem zmęczona. Ale nie mam wyjścia. Utknęliśmy między pokoleniami, między biedą a koniecznością cierpień. Chciałabym stąd wyjechać. Żyć, nie wegetować. Na razie pozostaje tylko czekać. Czekać, aż córka podrośnie, aż mąż znajdzie w sobie odwagę, aż uzbieramy choćby na czynsz…
I za każdym razem, gdy otwieram lodówkę, nie słyszę skrzypienia drzwiczek. Słyszę krzyk: „W tym domu będzie tak, jak ja powiem!”.