„Gościom cieszymy się dwa razy”: jak mój brat Zbyszek zamienił weekend w test na cierpliwość
— Sławku, pamiętasz, iż w ten weekend przyjeżdża twój brat z żoną? — przypomniała mi Ewa, moja żona, stojąc przy kuchence z garnek w ręce.
— Pamiętam. Oczywiście pamiętam — burknąłem, choć dopiero co zupełnie o tym zapomniałem. Po prostu zbyt dobrze się żyło bez przypominania o Zbyszku.
Co lato mój brat zjawiał się z żoną w naszym domu pod Poznaniem, niby na „wypoczynek” — tyle iż potem my z Ewą dochodziliśmy do siebie przez resztę tygodnia. Przywoził ze sobą… nie tyle żonę, ile uczucie, jakbyśmy urządzali własne przyjęcie urodzinowe, na którym dodatkowo musieliśmy gotować i zabawiać gości.
Zjawili się trzy godziny wcześniej, niż umówieni. Już w bramie rozległ się jego głos:
— No i upał, Sławek! Działka u ciebie — odlot! Buty sobie tu zdejmę, niech się przewietrzą.
Zdjął buty i postawił je prosto na fotelu ogrodowym. Ewa zrobiła wielkie oczy. Ja westchnąłem.
— Obiad gotowy? — od razu zaczął brat.
— adekwatnie dopiero zjedliśmy śniadanie — odparłem.
— No nic my z Jadzią coś przywiozły! Patrz — eklerki, termin do jutra, ale za to w promce! I arbuz — pół ceny! Zrobisz herbatkę?
Gdy myłem ręce, on już zajadał arbuza, cmokając. Sok spływał mu po brodzie, wycierał go rękawem. Ewa stała jak rażona piorunem.
— No to my pójdziemy do naszego pokoju, odpoczniemy, jak ostatnio, jasne? — i nie czekając na odpowiedź, skierował się do sypialni. Do naszej sypialni. Do gospodarskiej.
Tylko spojrzałem na Ewę.
— No sam mówiłeś, iż on ma problemy z kręgosłupem, a my mamy dobry materac… — szepnęła.
— Sławek, no dajmy radę, tylko dwa dni — dodała, widząc moją minę.
Wtedy zrozumiałem: to będą dwa najdłuższe dni w moim życiu.
Wieczorem przyjechała nasza córka Ola z mężem Markiem i dzieciakami. Chłopaki, Kuba i Tomek, radośnie hasali po domu, pokazując plecaki pełne zabawek i prowiantu na pociąg — mieli wyjechać rano na kolonie.
Obiad przeciągnął się do wieczora: Marek grzebał przy aucie, Zbyszek z Jadzią drzemali, podczas gdy my czekaliśmy. W pewnym momencie wszystko wydawało się normalne: kiełbasa z grilla, śmiechy, dzieci. Aż stało się to.
— Olu, nie widziałaś kluczy od auta? Przecież położyłem je tu, na stół… — zaniepokojony powiedział Marek, przeszukując kieszenie. — Bez nich nie pojedziemy, a pociąg za dwie godziny.
Zaczęła się panika. Przewróciliśmy cały dom do góry nogami, choćby lodówkę odsunęliśmy. Dzieci były bliskie płaczu. Tylko jedna osoba zachowywała spokój: Zbyszek, kończący swoją porcję kiełbasy.
— U was zawsze tak wesoło? — chrząknął. — Dobrze, iż my z Jadzią nie mamy wnuków — zwarjowałby człowiek!
Ewa zagryzła wargę, a Ola podeszła do mnie i szepnęła:
— Tato, a może wcisnę przycisk na pilot— Zbyszek, jak twoje klucze znalazły się w twojej torbie? — zapytałem, a on tylko wzruszył ramionami i odparł: — Pewnie Jadzia włożyła, kobieta wiecznie wszystko gubi.