Podniebne ocalenie: Opowieść o ratunku

polregion.pl 14 godzin temu

**Dziennik, 12 grudnia**

— Mikołaju, jaką chcesz rogalikę – z mięsem, serem, a może z twarogiem?
— Mamo, ze serem!
— Dobrze, kochanie, zaraz kupię.

Sprzedawczyni w piekarni przy dworcu włożyła rogalika do przezroczystej torebki. Na dworze mróz szczypał w policzki, a zmierzch przechodził w noc. Szli przez zasypany śniegiem park, gdzie czapy śniegu trzeszczały na gałęziach, a powietrze było rześkie i przejrzyste jak kryształ.

— Mamo…
— Co znowu?
— Nie smakuje! Teraz chcę z mięsem!
— Mikołaj! Przecież pytałam! Zupełnie cię rozpuściłam! – załamała ręce kobieta.

Chłopiec z irytacją wyrwał dłoń i cisnął niechcianego rogalika. Ten zatoczył łuk w powietrzu i wylądował pod rozłożystą świerkiem, owiniętą w lodowe ramiona. W szepcie zamieci czaiła się gorzka rezygnacja.

A przecież ten rogalik miał swoją historię. Długą, ciężką, prawdziwą.

Wszystko zaczęło się latem, na polach pod Lublinem. Pod złotym niebem, wśród łanów zbóż, maleńkie ziarno dojrzewało w kłosie. Potem żniwa, kombajn, młyn, worki z mąką, wreszcie piekarnia na rogu Lipowej. Tam, gdzie ciasto wałkowano manualnie, gdzie piekarz z napiętymi żyłami hojnie sypał ser z koperkiem i składał warstwa po warstwie.

Rogalik wyszedł z pieca gorący, maślany, pachnący. Przesiąknięty troską i pracą. Ale… nie dla niego. Kaprys człowieka przerwał jego drogę, i teraz leżał w śniegu, zamieniając się w bezkształtną skorupę. Tyle trudu, tyle ciepła – na darmo?

Kazio był kotem ulicznym. Nie znał piwnic ani mieszkań – jego domem było niebo i śnieg. Szary, umiarkowanie puszysty, o oczach jak dwa szmaragdy, uchodził za miejscowego staruszka – cztery lata na bruku! Legenda. Mieszkał przy trzecim klatkowcu, gdzie babcie codziennie wynosiły mu jedzenie.

Domowym kotem Kazio nie mógł być. Próbował. Raz przygarnęła go rodzina z czwartego piętra. Ale Kazio tłukł wazony, biegał nocą za cieniami, harcował po meblach. Nie potrafił żyć za zamkniętymi drzwiami. Jego dusza była wolna.

A potem stało się coś strasznego. Na podwórko wjechał mężczyzna z ogromnym psem. Bestia o dzikich ślepiach. I ten człowiek, jakby specjalnie, nasłał go na Kazia. Gonitwa przez zaspy, między samochodami, po oblodzonym chodniku. Kazio zdążył. Wskoczył na drzewo i – wyżej, jeszcze wyżej, aż serce waliło mu jak młot.

Ale zejść – nie potrafił. Gałąź pod łapami chwiała się, a strach paraliżował. Wołał, przyzywał babcie. Pierwszego dnia kręciły się na dole, z kocimiętką, dzwoniąc do straży miejskiej: „Zdejmijcie kota, sam nie zejdzie!”

— Zejdzie sam! – brzmiała odpowiedź.

Drugi dzień. Zamieć. Ludzie zniknęli. Kazio jadł śnieg. Gryzł cienkie gałązki z głodu. Noc wydawała się wiecznością. Śnieg oblepiał futro, zamieniając go w lodową bryłę. Trzeci dzień – już nie wołał. Tylko siedział. Cicho, wyczerpany. Zimno w kościach, łapy sine, serce tłukło się nierówno. Tracił siebie.

A czwartego dnia stało się to, co nieuniknione: łapy rozluźniły się. I Kazio, jak jesienny liść, poleciał w dół. Wirował, strącając czapy śniegu, aż wpadł w zaspę, zatopił się w niej, zadrżał i… nie mógł wstać. Otworzył pysk – żadnego dźwięku. Koniec?

Wtedy. Zapach. Uderzył w nozdrza jak promień słońca w ciemności. Jedzenie.

Rozszerzył źrenice. Tuż przed nosem, na śniegu – ona. Rogalik. W środku jeszcze ciepły, na wierzchu zmarznięty, ale aromatyczny, prawdziwy. Wyszczerbiony dziecięcymi zębami, ale wciąż jadalny.

Kazio rzucił się na niego całym sobą. Gryzł, szarpał, pożerał, nie wierząc w swoje szczęście. Ten kawałek ciasta, masła i sera, który przeszedł drogę od pola do śmietnika, stał się jego ratunkiem. Drugą szansą. DarI wtedy zrozumiał, iż czasem najmniejsze okruchy losu mogą dać największą siłę, by znów stanąć na łapy.

Idź do oryginalnego materiału