Po prostu ktoś obok

twojacena.pl 1 dzień temu

Jeszcze latem ten stragan w parku na Woli tętnił życiem: uczniowie jedli lody, śmiali się, dyskutowali o filmach i grach. Jesienią przychodzili tu robotnicy w zakurzonych pomarańczowych kamizelkach – przekąsić coś, pogadać, kto zwolnił się z pracy, kto się ożenił, kto jest zmęczony. A teraz – luty. Szary, lodowaty, niemy. Na ławce – nikogo. Tylko Weronika. Otulona szalem jak kokonem, schowana przed całym światem.

Wiatr zrywał z drzew ostatnie zmarznięte liście, gwizdał w uszach, sięgał aż pod łopatki. Ale ona nie drgnęła. Siedziała, wpatrując się w asfalt przed sobą. Jakby tam, pod warstwami soli i lodu, była odpowiedź. Sens. Albo choćby chwila wytchnienia.

Obok na ławce – torebka. Po jogurcie. Śniadanie, przełknięte automatycznie, bez smaku, bez ochoty. Do wizyty u lekarza zostało jeszcze czterdzieści minut. Iść tam nie chciała. Wracać do domu – tym bardziej. W ogóle nie miała dokąd pójść. Chciała po prostu siedzieć. Żeby nikt jej nie dotykał. Nie pytał. Nie patrzył.

Wczoraj w przychodni powiedzieli: „Nic poważnego. Nerwica. Przepracowanie. Trzymać się z daleka od stresu”. Lekarz mówił z rutyną w głosie. Pielęgniarka szeleściła papierami. A Weronika siedziała, przytakiwała. Jak zawsze. Jak w domu, jak w pracy. Wyszła, nie wiedząc, dokąd teraz. Nie czuła się już *w* życiu, tylko *obok*. Jakby była po drugiej stronie szyby – widziała wszystko, ale nie mogła dotknąć.

Każdego ranka budziła się z gulą w gardle i pragnieniem, by zniknąć. Nie umrzeć. Właśnie – zniknąć. Stać się niewidzialną w tłumie, w wagonie tramwaju, w długich korytarzach szkoły. Żeby nikt nie pytał: „Gdzie byłaś?”, „Czemu nie dzwoniłaś?”, „Co ty taka cicha?”

W domu – nastoletni syn. Rozmowy sprowadzały się do dwóch słów: „Zjadłeś?” – „Tak”. Mąż – milcza. Milczał tak, iż między nimi wyrosła ściana. Szara, głucha, nie do przebicia. choćby spojrzenie nie przecisnęło się przez nią. Nie kłócili się. Po prostu… przestali. Jakby miłość się wypaliła, a po niej została pustka.

Praca – księgowość w zwykłej szkole. Nikt się nie czepia. W sumie plus. Ale w tej ciszy chciało się krzyczeć. Wniebogłosy. Do ochrypnięcia. Do bólu.

Obok ktoś usiadł na ławce. Starszy mąż. Nie pytał. Po prostu przysiadł. Pomięta puchowa kurtka, wełniana czapka. W rękach – stara gazeta, pozaginana jak rękawiczki po zimie. Rozwinął ją, mrucząc pod nosem, jakby walczył z wiatrem. Odchrząknął:

— Przeciąg dziś. Do szpiku kości.

Weronika lekko skinęła głową. Nie patrząc. Wiatr rzeczywiście był lodowaty – ale nie o niego chodziło.

Minęło jeszcze kilka chwil.

— A pani czemu taka… — zawahał się, — jakby nie stąd?

Uśmiechnęła się. Pierwszy raz od dwóch dni.

— Ja… stąd. Tylko nie mam z kim gadać.

— No tak — przytaknął. — Znam to. Po żonie też tak było. Wszystko wokół jest, a nikogo nie ma. Potem jakoś minęło. Sam nie wiem, czy przyzwyczaiłem się do psa, czy dusza mi stwardniała. A może nauczyłem się rozmawiać sam ze sobą. Na ławce — łatwiej.

Weronika odwróciła głowę.

— A jak długo pan już sam?

— Osiem lat. Na początku liczyłem. Potem przestałem. Pamiętam tylko jej urodziny. Swoich już nie.

Patrzyła na niego. Zwyczajna twarz. Zmarszczki w kącikach oczu. Spojrzenie – ciepłe. Nienachalne. Żywe. Jak stary koc – niepozorny, ale swojski.

— A kogo pan tu czeka?

Uśmiechnął się lekko ironicznie.

— Nikogo. Tu ściany nie uciskają. A w domu – uciskają. A tu… powietrze, ludzie idą, ktoś kota wyprowadza, ktoś pestki chrupie. Czasem tak ktoś przysiądzie. Pogadamy. Albo pomilczymy. To też jest rozmowa. jeżeli się umie milczeć.

Zamilkli. Ale już nie jak w pustce. Po prostu – byli razem. Przez dobrych dziesięć minut nikt się nie poruszył. Drzewa skrzypiały, ktoś przebiegł obok, w oddali zaszczekał pies. Weronika poczuła: coś w niej drgnęło. Nie ból. Nie ulga. Po prostu – życie. Jak malutka szczelina, niewidoczna, dopóki się jej nie dotknie. A teraz – o, jest. Wyraźna.

— Właśnie pomyślałam — powiedziała cicho — czasem nie trzeba lekarza. Trzeba kogoś. Takiego, kto po prostu posiedzi obok. Kto nie będzie zadawał pytań. Nie będzie żądał wyjaśnień. Po prostu – będzie.

Starszy mężczyzna nic nie odpowiedział. Położył gazetę na kolanach. Przeciągnął po niej dłonią, powoli. Jakby kołysał. W jego milczeniu nie było obojętności – było zrozumienie.

Nie poszła na wizytę. Siedziała. Aż do odjazdu autobusu. Potem on wstał, skinął lekko głową i odszedł. Nie oświetlając się. Powoli, z lekkim garbem. A ona została.

Ale już inna.

Czasem wszystko, czego trzeba – to ktoś. Nie bliski. Nie rodzinny. Nie na całe życie. Po prostu ktoś, kto usiądzie obok i nie da ci zniknąć we własnej ciszy. Kto zauważy, nie osądzi, nie zada ani jednego „dlaczego”. Po prostu będzie. Obok.

Czasem tego – wystarczy.

Idź do oryginalnego materiału