Po latach troski, nareszcie wolna: opowieść o emeryturze i zniknięciu

newsempire24.com 1 dzień temu

“Dzieci wychowały się, a ledwie ona przeszła na emeryturę, to od razu uciekła ode mnie, wyobrażasz sobie?! – narzekał siwy mężczyzna w kapeluszu do swojego partnera od szachów.

Jesień dopiero zaczynała rozsypywać złote liście na podwórku. Pogoda była piękna. Oddychało się lekko i swobodnie.

Tak się jakoś złożyło, iż latem emeryci spędzali cały czas w parku obok ich bloku. Znaleźli sobie mały zakątek z trzema ławkami i spotykali się tam każdego lata, gdy tylko upał nieco odpuszczał.

Dobra tradycja nie zniknęła choćby z nadejściem chłodów. przez cały czas wychodzili siwowłosi mężczyźni, by posiedzieć na ławkach przed blokiem.

– A może to nie ona, tylko ty jesteś winien?! – uśmiechnął się szachowy partner. – Od dobrego mężczyzny się nie ucieka.

Marek sam kilka lat temu był w podobnej sytuacji, więc wiedział, gdzie może tkwić prawdziwy powód tej ucieczki.

Siwy mężczyzna w kapeluszu podniósł na Marka oczy w tym samym kolorze co włosy i uśmiechnął się.

– Szach i mat, Marku. A co do żony – to ona na złość mi to zrobiła! Wie, iż bez niej sobie nie poradzę, więc postanowiła mnie nauczyć. choćby powiedziała przed wyjściem:

– Znudziło mi się, Kaziu, obsługiwać cię! Nic sam nie potrafisz, więc idę, żebyś zrozumiał, jak to jest.

Nawet nie powiedziała, dokąd poszła…

– No i jak teraz, Kaziu? – zapytał Marek, przypominając sobie własne uczucia.

– Źle… Albo raczej smutno! Chciałem z euforii pierwszego dnia urządzić małą imprezę. choćby białego kupiłem… Przyniosłem, do lodówki wsadziłem, a wyjąć jakoś nie potrafiłem.

Nikt nie krzyczy, iż nie wolno. Hałasu nie ma. I od razu mi się odechciało. Taka tęsknota od razu mnie dopadła…

Marek się zaśmiał. Rozumiał Kazimierza. Sam przez to przeszedł. Dokładnie tak, jak opisał.

Kazimierz zamyślił się, patrząc na szachownicę.

Mężczyźni stojący obok obserwowali grę z mieszanką zaciekawienia i współczucia.

Nikt w ich wieku nie chciałby zostać bez żony.

Mimo iż w codzienności zdarzały się trudne chwile, ale właśnie po to jest druga połówka, żeby się uzupełniać.

– A może byś do niej zadzwonił, powiedział, iż zrozumiałeś, iż żałujesz? – zaproponował nieco młodszy mężczyzna.

Kazimierz machnął ręką:

– Któż ją tam zrozumie, czego chce?!

– Ja pamiętam, jak byłem mały i pasłem kozy na łące – nagle odezwał się sąsiad Kazimierza z piątego piętra. – jeżeli któraś uciekała i nie chciała wracać, to zawsze marchewką ją przywabiałem. Może ty też spróbuj? Reszta jakoś się ułoży…

– Czym mam ją przywabić?! – zaśmiał się Kazimierz. – Przecież wszystko ma, tu trzeba nie przegapić…

– To może ja zadzwonię, powiem, iż byłem u ciebie już pięć razy i nikt nie otwiera? – zaproponował sąsiad z klatki.

– O! Genialne! – aż się ożywił Kazimierz. – Wróci, przybiegnie od razu, pomyśli, iż coś się stało. A ja tu – kwiaty, tort!

Na tym mężczyźni się rozeszli…

Następnego dnia, zgodnie z planem, sąsiad Władek zadzwonił do żony Kazimierza i powiedział, iż od dawna go nie widział, a drzwi nie otwiera.

– Może coś się stało? Lepiej przyjeżdżaj…

Kazimierz tymczasem nie tracił czasu. Od samego rana biegał po sklepach, kupił smakołyki, potem wpadł do kwiaciarni po trzy goździki i pędził do domu.

– Uff, ale się nabiegałem! Zmęczony… – pomyślał Kazimierz.

Uznał jednak, iż w dresach przepraszanie byłoby nietaktem.

Przebrał się w szary garnitur, który żona kupiła mu na pogrzeb, i zaczął nakrywać do stołu.

Wszystko już gotowe, wino w lodówce, czajnik zagotowany. Siedzi, czeka.

Gorąco w garniturze. Ale zdjąć nie można, musi się pokazać przed Jadzią w pełnej glorii!

Biegał, biegał do okna. Żony nie widać!

Potem uznał, iż wyjdzie z kwiatami. Wziął goździki – jeden się choćby złamał, na złość.

Wyciągnął białego, łyknął dla odwagi.

I tak przesiedział godzinę z kwiatami na kanapie, aż sen go zmorzył.

Uznał, iż usłyszy, gdy żona wejdzie, więc położył się ostrożnie, by nie zgnieść garnituru. Kwiaty przycisnął do piersi, żeby potem nie szukać w panice…

Żona Kazimierza przyjechała dopiero wieczorem. Z drugiego miasta, od siostry – pięć godzin pociągiem, potem taksówką.

Przed blokiem Jadzia spojrzała – w ich oknach żadnego światła!

Zaczęła się niepokoić i gwałtownie wbiegła do klatki.

Cicho otworzyła drzwi swoim kluczem i weszła. Cisza… Jej Kazia nigdzie nie słychać…

– O Boże, czyżby coś mu się stało? – przemknęło jej przez myśl.

Włączyła światło w przedpokoju i weszła do salonu.

Spojrzała na kanapę i aż przysiadła z wrażenia!

Tam leżał Kazimierz… W garniturze… Z dwoma zwiędłymi goździkami w dłoniach…

Jadzia padła przed nim na kolana i kilka minut siedziała ze spuszczoną głową, aż w końcu łzy same popłynęły.

– Jadziu! Wróciłaś! – uśmiechnął się Kazimierz, podając jej kwiaty.

– Żyjesz! – krzyknęła Jadzia. – Urządziłeś libację, co?! Wiedziałam, iż nie można cię zostawić choćby na tydzień, co to za mężczyzna z ciebie, Kaziu?!

Jadzia krzyczała, a Kazimierz siedział na kanapie i się uśmiechał.

– Jak tu dobrze, jak przytulnie – myślał. – Wróciła moja uciekinierka! Przywabiłem swoją kózkę…

– Siedzi, się uśmiecha! – nie ustępowała żona. – Ja ci pokażę!

– Och, jak ja cię kocham, Jadziu, tak bardzo, iż już nie puszczę – spokojnie powiedział Kazimierz.

Żona na te słowa choćby przestała krzyczeć.

– Przez ten tydzień wszystko zrozumiałem… Nie zostawiaj mnie, zrobię wszystko, co zechcesz…

– I nie będziesz już urządzał libacji?

– A ja i nie urządzałem, jak ciebie nie było. Tylko teraz łyknąłem dla– Tylko obiecać mi musisz, iż więcej tak nie uciekniesz, bo serce mi pęknie – dodał cicho Kazimierz, a Jadzia przytuliła się do niego, bo przecież w głębi duszy też była szczęśliwa, iż wróciła do domu.

Idź do oryginalnego materiału