Mam dwadzieścia pięć lat. Dobrze zarabiam, studiuję zaocznie, powoli uczę się samodzielności. Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Warszawie. Z pozoru wszystko w porządku, ale serce boli, bo dom już nie jest domem. A mama… ta mama, którą znałam całe życie — jakby zniknęła.
Wychowała mnie sama. Ojca nigdy nie poznałam — w akcie urodzenia pustka, w jej wspomnieniach tylko mglista postać. Byłyśmy jak przyjaciółki. Oczywiście, bywały trudne chwile. Byłam zbuntowaną nastolatką, drażniłam się, kłóciłam, trzaskałam drzwiami, ale mama zawsze umiała dotrzeć. Potrafiła słuchać, potrafiła kochać. choćby w najciemniejszych momentach była dla mnie ostoją.
Kilka lat temu wyprowadziłam się — wynajmowałam pokój, żyłam na swoim. Ale rok temu wszystko się posypało. Ciężka operacja, bolesne rozstanie, emocjonalny upadek. Mama, rzecz jasna, przygarnęła mnie z powrotem. Wróciłam do jej mieszkania — tego samego, w którym czułam się bezpiecznie od dziecka. Tyle iż nie był to już ten sam dom.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, kiedy mama pierwszy raz wspomniała o Andrzeju. Kolega z pracy, starszy, stateczny, uprzejmy. Ale gwałtownie wyszło na jaw, iż jest żonaty. To mnie zraziło, ale mama, jak zakochana nastolatka, powtarzała: „Z żoną od dawna jest po wszystkim”. Spotykali się dalej, potem porzucił rodzinę i wprowadził się do nas. Rok później wzięli ślub.
Ślub był skromny, tylko dla najbliższych. Uśmiechałam się, wręczałam kwiaty, próbowałam zaakceptować. Ale od tej chwili mama zaczęła znikać — rozpływała się w tej nowej osobie. Jej zachowanie zmieniało się powoli, ale nieubłaganie.
Kiedyś potrafiłyśmy gadać do północy. O wszystkim: serialach, moich studiach, jedzeniu, przyszłości. Teraz? Cisza. Andrzej wyraźnie nie był zachwycony moją obecnością. Jego spojrzenia, uszczypliwości, złośliwe uwagi pod moim adresem — mama albo ich nie zauważała, albo nie chciała.
Powoli zmieniała się całkowicie. W głosie — chłód. W gestach — obcy ton. Jakby go naśladowała. Najpierw drobiazgi: zwroty, opinie. Potem zaczęła krytykować wszystko — od moich ubrań po mojego chłopaka. Mówiła, iż to „żaden materiał”, iż „nic z niego nie będzie”, iż jestem nieudacznikiem, skoro nie potrafię ułożyć sobie życia. A przecież jeszcze dwa lata temu przytulała mnie, gdy płakałam po kolejnym rozstaniu.
Najgorsze, iż zaczęła pić. Każdego wieczoru wracałam z pracy i zastawałam ich przy stole, z butelką. Kieliszki, przekąski, śmiech — obcy, ciężki, z nutą złości. Rozmawiali, jakbym była gościem. Czasem w pijanym gniewie mama rzucała, iż tu jestem „tylko na chwilę”. Że mieszkanie jest jej, a jak mi się nie podoba, to drzwi są otwarte.
Próbowałam rozmawiać. Spokojnie, z bólem, z prośbą — obudź się. To nie ty. Słuchała… i machała ręką. Albo wychodziła. Albo przewracała oczami: „Zazdrościsz mi, bo sama nie masz nic w życiu”.
Chyba się zgubiłyśmy. Bez awantur. Bez ostatniego krzyku. Po prostu rozeszłyśmy się powoli, boleśnie, jak dwie linie, które już się nie spotkają.
Teraz stoję na progu nowego życia. Mój chłopak oświadczył się. Szukamy mieszkania. Powinnam być szczęśliwa, ale serce ciąży. Jak zostawić mamę z tym człowiekiem, który ją niszczy? Nigdy nie była taka — twarda, zgorzkniała, obojętna. A teraz? Właśnie taka jest.
Wyjść — to zdrada. Zostać — też zdrada. I jeszcze nie wiem, jak z tym żyć.
**Dzisiaj zrozumiałem jedno:** czasem miłość nie wystarcza, by uratować kogoś przed sobą samym.