– Dzieci wychowaliśmy, a jak tylko wyszła na emeryturę, to od razu uciekła ode mnie, wyobrażasz sobie?! – narzekał siwy mężczyzna w kapeluszu swojemu partnerowi do gry w szachy.
Jesień właśnie zaczęła rozsypywać złote liście w podwórku. Pogoda była piękna. Oddychało się lekko i swobodnie.
Tak już się przyjęło, iż latem emeryci spędzali cały czas w parku niedaleko ich bloku.
Znaleźli sobie mały zakątek z trzema ławkami tuż obok siebie i spotykali się tam całe lato, jak tylko upał nieco odpuszczał.
Dobra tradycja nie zniknęła też z nadejściem chłodów. Wciąż wychodzili siwi mężczyźni posiedzieć na ławkach przed blokiem.
– Tak po prostu uciekła? Może to nie ona, tylko ty jesteś winny? – uśmiechnął się szachowy partner naprzeciwko. – Od dobrego mężczyzny się nie ucieka.
Marek też przechodził przez coś podobnego kilka lat temu, więc dobrze rozumiał, gdzie może tkwić przyczyna tej ucieczki.
Siwy mężczyzna w kapeluszu podniósł na niego oczy tego samego koloru co włosy i uśmiechnął się.
– Szach i mat, Marku. A co do żony – ona to na złość mi zrobiła! Wie, iż bez niej sobie nie poradzę, więc specjalnie tak postąpiła, żebym poznał smak samotności.
Przed wyjściem powiedziała mi wprost:
– Znudziło mi się, Kaziu, obsługiwanie ciebie! Sam nic nie umiesz, więc idę, żebyś zrozumiał, jak to jest.
Nawet nie powiedziała, dokąd poszła…
– No i jak teraz, Kaziu? – zapytał Marek, przypominając sobie własne uczucia.
– Źle… A adekwatnie smutno! Chciałem choćby pierwszego dnia z euforii urządzić małą imprezkę. Kupiłem choćby małpkę… Przyniosłem, wstawiłem do lodówki, ale wyjąć jakoś nie potrafiłem.
Nikt nie krzyczy, iż nie wolno. Żadnego hałasu. I jakoś od razu ochota mi przeszła. Taka tęsknota nagle mnie dopadła…
Marek się zaśmiał. Rozumiał Kazika. Sam przez to przeszedł. Dokładnie tak, jak opisywał.
Kazik zamyślił się, patrząc na szachownicę.
Mężczyźni stojący obok obserwowali całą scenę – jedni z zaciekawieniem, inni ze współczuciem.
Nikt w ich wieku nie chciałby zostać bez żony.
Nawet jeżeli w codzienności bywały trudne chwile, to przecież druga połowa jest po to, żeby się uzupełniać.
– To może do niej zadzwoń, powiedz, iż zrozumiałeś i żałujesz – zaproponował nieco młodszy mężczyzna.
Kazik machnął ręką:
– Kto ją tam zrozumie, czego jej trzeba?!
– Ja pamiętam, jak byłem mały, to w wiosce kozy pasłem na łące – nagle odezwał się sąsiad Kazika z piątego piętra. – Jak któraś uciekinierka nie chciała wracać, to marchewką ją wabiłem. Może i ty swoją zwabisz? Reszta sama się ułoży…
– Czym niby mam zwabić?! – zaśmiał się Kazik. – Przecież ona wszystko ma, tu trzeba trafić w sedno…
– A może ja zadzwonię, powiem, iż przychodziłem do ciebie już pięć razy i nikt nie otwiera? – zaproponował sąsiad z klatki.
– O! Genialne! – ożywił się Kazik. – Wróci, przyfrunie w jednej chwili, pomyśli, iż coś się stało. A ja tu – kwiaty, tort, i już!
Na tym się rozeszli…
…Następnego dnia, jak ustalili, sąsiad z klatki, Wojtek, zadzwonił do żony Kazika i powiedział, iż od dawna nie widzi Kazika, a drzwi pozostają zamknięte.
– Może coś się stało, niech pani przyjedzie…
Kazik tymczasem nie tracił czasu. Od rana biegał po sklepach, kupił smakołyki. Potem wpadł do kwiaciarni po trzy goździki i pognał do domu.
– Uff, no i nabiegałem się! Zmęczony… – pomyślał Kazik.
Uznał jednak, iż w dresach przepraszanie nie wypada.
Przebrał się w szary garnitur, który żona kupiła mu na pogrzeb, i nakrył w kuchni stół.
Wszystko już przygotował – w lodówce tort i wino musujące, czajnik zagotowany. Siedzi, czeka.
Gorąco w garniturze. Ale zdjąć nie można – musi stanąć przed Zosią w pełnej glorii!
Biegał do okna. Nie ma jej!
W końcu postanowił wyjść jej na spotkanie z kwiatami. Wziął goździki, jeden się choćby złamał, na złość.
Nalał sobie kieliszek, łyknął dla odwagi.
I tak przesiedział godzinę z kwiatami w ręce na kanapie, aż sen go zmorzył.
Położył się ostrożnie, by nie zmiąć garnituru. Kwiaty przytulił do piersi, żeby potem nie szukać w pośpiechu…
…Żona Kazika przyjechała dopiero wieczorem. Z drugiego miasta, od siostry – pięć godzin pociągiem, potem taksówką.
Pod blokiem Zosia spojrzała – w ich oknach ciemno!
Zaczęła się niepokoić i gwałtownie wbiegła do klatki.
Zosia otworzyła drzwi kluczami, cicho weszła do środka. Cisza… Nie słychać Kazika…
– Boże, czyżby coś się stało? – przemknęło jej przez myśl.
Włączyła światło w przedpokoju i weszła do salonu.
Spojrzała na kanapę i prawie usiadła ze zdumienia!
Tam leżał Kazik… W garniturze… Z dwoma zwiędłymi goździkami w dłoni…
Zosia padła przed nim na kolana, pochylając głowę, aż w końcu łzy same polały się po policzkach.
– Zosiu! Wróciłaś! – uśmiechnął się Kazik, podając jej kwiaty.
– Żyjesz! – krzyknęła Zosia. – Imprezowiczu jeden! Wiedziałam, iż choćby na tydzień nie mogę zostawić! Cóż to za mężczyzna z ciebie, Kazik?!
Zosia krzyczała, a Kazik tylko się uśmiechał, nie przestając.
– Jakże dobrze, jak przytulnie znowu w domu – myślał. – Wróciła moja uciekinierka! Zwabiłem ją, kozę swoją…
– Siedzi i się uśmiecha! – nie dawała za wygraną żona. – Ja ci pokażę!
– Och, jak ja cię kocham, Zosiu, tak bardzo, iż już nie puszczę – spokojnie powiedział Kazik.
Żona na te słowa choćby przestała krzyczeć.
– W tym tygodniu wszystko zrozumiałem… Nie zostawiaj mnie, zrobię, co tylko zechcesz…
– I nie będziesz imprezował?
– A ja i tak nie imprezowałem, kiedy cię nie było.– Tylko dzisiaj łyknąłem odrobinę, żeby się nie stresować – dodał cicho Kazik, a Zosia westchnęła, ale w jej oczach pojawił się ten sam błysk, który widział, gdy się poznali tyle lat temu.