Rudy pęd miłości
Ania klęczała w ogrodzie, wyrywając chwasty między grządkami, gdy usłyszała głos za furtką. Otarła pot z czoła, wyprostowała plecy i wyszła na podwórko. Przy bramie stała nieznajoma kobieta, wyglądająca na czterdziestkę.
— Aniu, dzień dobry. Chciałam porozmawiać — zaczęła stanowczo.
— Dzień dobry… Wejdź, skoro przyszłaś — odparła Ania oschle i wpuściła ją na podwórze.
W kuchni, czekając na wrzątek, Ania ukradkiem obserwowała gościa. Zmęczona twarz, oczy zmrużone od słońca. Cokolwiek miała na myśli, nie wróżyło to lekkiej rozmowy.
— Nazywam się Halina. Nie znamy się, ale o tobie słyszałam. Nie będę owijać w bawełnę… Twój zmarły mąż miał syna. Chłopiec ma trzy lata. Nazywa się Kuba.
Ania zastygła, wpatrując się w kobietę. Wyglądała na zbyt dojrzałą, by być matką dziecka.
— Nie mój, domyślasz się — podchwyciła jej spojrzenie. — U mojej sąsiadki, Magdy. Twój Wojtek do niej zaglądał… I tak wyszło. Chłopak rudy, piegowaty — żywy obraz twojego męża. choćby badań nie trzeba. Tylko że… Magda umarła. Zaniedbała zapalenie płuc, nie doczekała. Chłopak został sierotą.
Ania milczała, ściskając kubek w dłoniach.
— Magda nie miała rodziny, nikogo. Pracowała w sklepie, wynajmowała pokój. Jak nikt się nim nie zaopiekuje, trafi do domu dziecka. A ty — żona Wojtka, macie dwie córki. To ich brat przyrodni.
— A co mnie to obchodzi? Mam swoje dzieci! Chcesz, żebym wzięła na siebie cudze dziecko? I to po takim wszystkim! — głos Ani zadrżał. — Sama go wychowuj, skoroś taka dobra.
— Moja sprawa powiedzieć. Twoja — zdecydować. Chłopak dobry, spokojny… Jest w szpitalu, układają papiery. Czas ucieka — Halina wstała i wyszła.
Ania została w kuchni. Herbata wystygła, a w głowie przewijały się wspomnienia.
Wojtka poznała po studiach. Rudy, wesoły, z wierszami i głupimi dowcipami. Pobrali się po roku, babcia zostawiła im dom. Urodziła się Ola, potem Zuzia. Pieniędzy zawsze brakowało, ale dawali radę. A potem Wojtek zaczął pić. Znikał na dni, kłamał, tracił pracę. Ania harowała ponad siły, myślała o rozwodzie. A on — zginął, pijany, pod kołami samochodu.
Płakał każdy. choćby Zuzia, malutka. A teraz okazało się, iż Wojtek miał syna…
W tej chwili do domu wpadła Ola.
— Mamo, czego tak smutna? Idziemy do kina, a jestem głodna…
Ania w milczeniu postawiła na stole talerz z ziemniakami i parówkami.
— Wiesz, iż masz brata?
— Co? Jaki brat? — Ola zastygła.
— Syn naszego ojca. Trzy lata. Matka umarła. Chłopca chcą oddać do domu dziecka. Ot, tak.
— Znasz go? Jego matkę?
— Nie. Podobno Magda, nie stąd. Pracowała w sklepie. To wszystko.
Następnego dnia Ola podeszła do Ani w kuchni.
— Mamo, byłyśmy z Zuzią w szpitalu. Widziałyśmy Kubę. On… podobny do nas, mamo. Pyzaty, rudy. Stoi w łóżeczku i wyciąga rączki. Dałyśmy mu jabłko, pomarańczę. Płakał, wołał mamę…
— Co wam strzeliło do głowy?! — wybuchnęła Ania. — Ja haruję, wy się uczycie, pieniędzy ledwo starcza, a wy mi jeszcze dziecko? Jak ty to sobie wyobrażasz?
— Mamo, zawsze mówiłaś — dzieci nie są winne. On nie spadł z nieba, to nasz. Rodzony. Nie jego wina, iż ojciec go spłodził!
— Nie ma pieniędzy! — krzyknęła Ania. — Zuzię trzeba uczyć, ty na studia, a ja mam jeszcze jeden głód w domu?
— Jak weźmiemy go pod opiekę, dadzą zasiłek. Mamo, jesteś kobietą… zobacz go. Tylko zobacz.
Ania uległa trzeciego dnia. Pojechała do szpitala. Przy dyżurce stała pielęgniarka.
— Chłopiec Kuba… Trzy lata. Podobno do domu dziecka…
— A pani mu kto?
— Żona jego ojca. Zmarłego… chcę zobaczyć, tylko popatrzeć…
— Wczoraj były dziewczyny. Pani córki, jak rozumiem. Teraz tylko płacze. No, proszę.
Ania otworzyła drzwi. I zastygła. W łóżeczku siedział rudowłosy chłopiec. Jakby Wojtek. Niebieskie oczy, kręcone włosy.
— Ciociu… — szepnął. — A gdzie moja mama?
— Mamy nie ma, Kubusiu…
Wybuchnął płaczem. Ania podeszła, wzięła go na ręce. Głaskała po główce, czując, jak coś w niej pęka.
— Zabierz mnie… Chcę jeść… Chcę do domu…
Następnego dnia Ania zebrała dokumenty. Wyszła wcześniej z pracy, podpisała zgodę na opiekę. Złożyła wniosek.
Minęło piętnaście lat.
— Mamo, nie martw się. Obiecuję, wszystko będzie dobrze. Posłucham dowódcy, będę pisał. Rok to nic, zleci. Potem pójdę do warsztatu wuja Leszka, wiesz, iż z samochodami się dogaduję.
— Mój złoty… — Ania pogładziła rude loczki, które nigdy nie ułożyły się w porządną fryzurę.
Przed nią stał wysoki chłopak, już nie dziecko. Jej syn.
Ania przytuliła go mocno. W piersi ściskało — oto i wyrósł.
— Pamiętaj, Kubo… Nie bój się żyć sercem. Jak ja kiedyś. Życie to nie zawsze kalkulacje.
Chłopiec, który przyszedł z bólem, stał się sensem. Miłość, która przeszła przez zdradę, nie słabnie. Staje się czystsza.