A kiedy przyznał, iż się boi, wtedy go podtrzymali z jednej i z drugiej strony, jakby prowadzili chorego. Trochę im w tym zaufał, więc naiwnie otwierał uszy i chłonął słowa, jakimi go karmili.
– Łyżeczka za babcię, która straciła zdrowie odbudowując kraj po wojnie…
– Druga łyżeczka – za kolegę z pracy. On przypadkiem spiłował palec, pracując na szlifierce…
– Trzecia łyżeczka – bo nie wiadomo ani gdzie, ani kiedy, a koszty pochówku to teraz wysokie. Przecież nie godzi się nikogo obciążać takimi wydatkami…
– Czwarta… piąta…
Słuchał ich, a w trakcie tego, coś mu otwierało rany bardziej i mocniej. Nie czuł się lepiej, ale poruszał się jakby lżej. Czyżby mu tymi kazaniami dali jakieś szyny ułatwiające chodzenie? Ociężale, ciągnąc nogę za nogą, zaczynał iść. Kroczek za kroczkiem, niemrawo. Bez większego uśmiechu na ustach podszedł do okna. Przez chwilę patrzył na dzieci, beztrosko bawiące się na placu zabaw. Przypomniał sobie, iż kiedyś jego siostra złamała rękę i potem, kiedy wyzdrowiała jacyś ludzie, którzy też tak pięknie mówili, jak ci teraz, dali jej prezent, magnetofon dwukasetowy. To była bardzo kosztowna zabawka.
Bez większego wahania podpisał papiery. W zamian dostał wypis i receptę. Tam, czarno na białym było wyszczególnione, iż prawie sześćdziesiąt trzy złote miesięcznie musi płacić za swoje leki na lęki. Miał je brać na stałe, najpóźniej ostatniego dnia każdego miesiąca.
Niebawem okazało się, iż zaczął się wyciszać. A więc nauczył się żyć ze swoim strachem. Pokonywał coraz to nowe godziny, potem dni, tygodnie, miesiące… Z tyłu głowy zamontował sobie myśl, która kołatała mu bez przerwy, iż jest zabezpieczony od wszelkiego złego. Rozluźniał więc mięśnie uwagi, a spokój spływał na niego obficie. Przyzwyczaił się do swojego komfortu. Przelewy zaś robił coraz bardziej automatycznie po czym zasypiał spokojnie, kładąc się na wznak. Strach minął.
Tak upłynęło mu pięć lat z życia. Nic się nie przydarzało. Nadszedł jednak sądny dzień. Wracając z pracy upadł podbiegając na tramwaj. Nieszczęśliwie złamał sobie nos. Poszedł więc z wypisem do swoich jak mniemał przyjaciół, tamtych którzy go podtrzymywali, kiedy było źle, bo się bał. Jakże się zdziwił. Stali w gabinecie wykrzywieni jakimś dziwnym grymasem. Palcem wskazali mu na tabelkę. Kwota ubezpieczenia to sześć tysięcy. Trwały uszczerbek na zdrowiu z tytułu złamanego nosa to dwa procenty. Rachunek jest prosty – dwa razy sześćdziesiąt złotych daje sto dwadzieścia złotych odszkodowania. Podpisali się, jak to oni – „PZU” i zamknęli sprawę.
Wyszedł zawiedziony. Zdał sobie sprawę z tego, iż gdyby w tej chwili umarł, to choćby nie dałoby się pokryć kosztów pogrzebu, bo jak usłyszał w radio, teraz to koszt rzędu siedmiu tysięcy. Procenty szalały mu w głowie, kiedy przeglądał dokument. A myślałem, iż chcą dla mnie dobrze – szepnął do siebie. Prawie cztery tysiące poszły w błoto na zwyczajne placebo. Naraz poczuł się całkiem zdrowy. Postanowił, iż kolejnej recepty już nie wykupi.
