Pierwsza taka wieczerza, a raczej „piyrszo tako wieczerzo”

nieustanne-wedrowanie.pl 17 godzin temu

W czwartkowy wieczór, 25 września, w Muzeum Hutnictwa Cynku „Walcownia” w Katowicach odbyło się wyjątkowe spotkanie inaugurujące cykl „Wieczerzo” – śląska kolacja przy wspólnym stole usytuowanym w nieoczywistej przestrzeni. Za organizacją stali

i
, znani i kochani prowadzący programu „Mikrokosmosy” emitowanego w TVP3 Katowice. W kuchni rządził Mateusz, autor bloga kulinarnego
. Świeże warzywa zostały dostarczone przez gliwicki „Targ na Zielonym”. Było to wydarzenie, które łączyło regionalne smaki, lokalną historię i ciepłą atmosferę wspólnego stołu – idealna okazja, by na nowo odkryć śląską tradycję i poczuć, jak żyje ona we współczesnym wydaniu.

Wnętrza „Walcowni” stanowiły właśnie taką nieoczywistą przestrzeń, w której mogliśmy zgromadzić się w gronie kilkunastu osób i tak, jak na nowo interpretowaliśmy śląską kuchnię – tak zupełnie na nowo zinterpretować unikatową przestrzeń dzisiejszego muzeum, świadectwo istnienia szopienickiej huty „Bernhardi”. Tamtego wieczora skonsumowaliśmy dwa dania główne: przepyszny akt kunsztu kulinarnego autorstwa Mateusza, ale także możliwość podziwiania zabytkowego, kompletnego ciągu technologicznego do walcowania blach cynkowych w akcji. Wszystkie maszyny świetnie działają do dnia dzisiejszego – na równi z apetytem uczestników wieczerzy. Przy wspólnym stole zasiedli również pani dr Ewa Mackiewicz, dyrektorka „Walcowni”, oraz pan Arkadiusz, na co dzień przewodnik po wszelakich zakamarkach muzeum.

Od lewej: Wasza Pisząca Te Słowa, dyr. Ewa Mackiewicz,
, Mateusz
,

Podróż przez czas i smaki

Kolację rozpoczęliśmy od przystawki w postaci pieczywa na zakwasie buraczanym z pasztetem z fasoli, jeżynami i chrzanem. Było to absolutnie niezwykłe połączenie, które spowodowało, iż po raz pierwszy w życiu posmakowało mi cokolwiek zawierające chrzan. Oto prawdziwa sztuka gotowania! Zaserwowana zupa była finezyjną podróżą po śląsko-ogólnoświatowej kuchni fusion – Mateusz skomponował znany dobrze na Śląsku „eintopf”, czyli „co pasuje, to do gara”, w bardzo spójną, choć odważną całość. Wywar z białych warzyw zakwaszono sokiem z kiszonej kapusty, a całość podano z puree ziemniaczanym i pieczonymi warzywami. Było to dla mnie nowe doświadczenie, gdyż eintopf znam w wersji gęstej i siermiężnej, dobrej na zimę, zaś propozycja Mateusza bardziej trafiła w mój gust – była lekka, a jednocześnie pobudzająca.

Dwa dania główne, a każde zupełnie inne

Między pierwszym a drugim daniem udaliśmy się na zwiedzanie linii technologicznej do walcowania blachy cynkowej. Mistrzem ceremonii był pan Arkadiusz, który w niezwykle charyzmatyczny sposób wtajemniczył zgromadzonych w arkana sztuki hutniczej. Dla wielu uczestników wydarzenia była to pierwsza wizyta w „Walcowni” – tym piękniej, iż odbyła się w tak szczególnych okolicznościach! Następnie przyszedł czas na danie wieczoru. Kluski śląskie z sosem z pora i cukinii, sosem orzechowym, dojrzewającym serem z piwem oraz chipsami z pora będę wspominać jeszcze długo! Czy moi przodkowie byliby zaskoczeni taką wersją śląskiej kuchni? Na pewno. Czy po chwili zdziwienia rozpoczęliby ochoczo konsumpcję? Tym bardziej!

Słodycz w klasycznej odsłonie

Deser należał do klasyka, choć zaserwowanego w nieco bardziej fantazyjnej wersji. Na stole pojawił się tradycyjny śląski deser, szpajza, czyli ubita masa jajeczna. zwykle podaje się szpajzę o smaku cytrynowym lub kakaowym. Mateusz postawił na cytrynę, która świetnie przełamała nuty dania głównego. Deser zaserwowano z sosem z czarnego bzu i włosami chałwowymi. Nasza „wieczerzo” była prawdziwą ucztą…

Przez żołądek do wspomnień

…ucztą nie tylko kulinarną, ale także przywołującą wspomnienia, zapachy, smaki, gwar rodzinnych spotkań. Chociaż nie jedliśmy akurat śląskiego kołocza, to w mojej głowie pojawił się obraz dzieciństwa i babci z Katowic wyjmującej z piekarnika dużą, prostokątną blachę, a na niej – aromatyczny, jedyny w swoim rodzaju kołocz z owocami. Przed wypiekiem babcia zawsze kulała ogromną porcję posypki, mojego świętego Graala, który za każdym razem próbowałam w jakiś sposób podkraść jeszcze na surowo, co nigdy nie umknęło uwadze babci. Zapach, faktura, skrzypiący w mlecznych zębach cukier – to wszystko ożyło na nowo. Moc wspomnień zaniosła mnie także do Rydułtów i do wielkanocnej kuchni babci, gdy na stole leżała jeszcze ciepła, pachnąca szołdra – ciasto drożdżowe z zapieczonym „wusztym”, czyli kiełbasą. Nikt tego w Katowicach nie znał! Mało tego, można było zostać wyzwanym od „goroli”, o ile coś było nieznane na „placu” (czyli podwórku) – tak samo, jak mówiąc „kołki” w Katowicach, a „sztrahycle” w Rydułtowach. To „zapałki” w różnych odmianach ślązczyzny, gdyby ktoś się zastanawiał.

Przepyszne potrawy, a przede wszystkim ciepła, gościnna atmosfera. Taka była „wieczerzo”

Wszystko, co dobre, gwałtownie się kończy i tak zakończyła się nasza „wieczerzo” – spotkanie, w którym śląska tradycja spotkała się z nowoczesnością, a smaki otworzyły drzwi do wspomnień. Bo choć jedliśmy w muzealnych murach i próbowaliśmy dań odważnych i nowych, to w sercach każdy z nas wrócił choć na chwilę do rodzinnych kuchni, do zapachów dzieciństwa i ciepła wspólnego stołu. Nie miejcie wątpliwości – gdy tylko pojawi się możliwość zakupu biletu na kolejne spotkanie, zróbcie to…

Nie zapomnijcie odwiedzić Walcowni! Warto!

Te smaki i zapachy zostaną ze mną jeszcze przez długi czas…
Idź do oryginalnego materiału