„Pierścienie Władzy” 2. Misja: zabić Tolkiena

pch24.pl 2 miesięcy temu

Nie ma sensu mówić o tym, co w serialu Amazona było lepsze względem pierwszego sezonu, gdy filmowi autorzy wciąż celowo rozmijają się z Tolkienem w kwestiach elementarnych.

Zgodnie z postmodernistycznym credo, subwersja klasycznej baśni zaczyna się od zatarcia podziału na dobro i zło. Już w otwierającej scenie Sauron – dotychczas półbóg i pierwszy sługa Morgotha, Pan Ciemności kierujący swoimi zastępami samą siłą woli – musi tłumaczyć się orkom ze swoich planów. Tyrański władca, który nie uznaje innej zależności niż bezwzględne posłuszeństwo, niczym politycy na Aeropagu przemawia do czarnych serc i małpich umysłów, oczekując dobrowolnego poparcia.

Tymczasem hałastra orków, stojących na niepomiernie niższym szczeblu w hierarchii bytów, nie tylko nie chce go słuchać, ale w akcie samosądu zabija jego cielesną powłokę. Wszak biedni orkowie mają dzieci i rodziny, a przyszły Władca Pierścieni chce z nich zrobić mięso armatnie. Swojego przywódcę – czarnego elfa o imieniu Adar – nazywają zaś Ojcem.

Choć Tolkien do końca życia bił się z koncepcją pochodzenia orków – to zarówno powstałe z „z ziemi i błota”, zrodzone jako owoc brutalnych eksperymentów na elfach, czy w końcu rozmnażające się (org. breed) wzorem „dzieci Eru” – ich istnienie zawsze miało stanowić szyderstwo z dzieła Stworzenia. Stąd ich odrażający wygląd, okrucieństwo i zamiłowanie do mordu.

Twórcy „Pierścieni Władzy” natomiast celowo wybrali wersję „organicznego rozwoju”, chcąc przedstawić orków jako kolejną stronę w wojnie kulturowej. Oto odrzucona społeczność szuka swojej przestrzeni życiowej, w świecie, gdzie inne rasy eksterminują je wyłącznie z powodu przerażającego wyglądu (koloru skóry?).

GUYladriel

„Pierścienie Władzy”, wzorem współczesnego kina, służą również jako pole bitwy w wojnie płci. Już w pierwszym sezonie Galadriela miała stanowić ucieleśnienie współczesnego szur-feminizmu; kobietę jako ulepszoną (także fizycznie) wersję mężczyzny.

Tymczasem twórcom wyszła wiecznie niezadowolona manipulantka, mająca za nic rozkazy własnego króla i dobro ludu, dążąca do obsesyjnego zaspokojenia własnych ambicji. Jej pozycja wynikała nie z wielkiej mądrości i siły charakteru, ale sprawnego wymachiwania mieczem i – cokolwiek nieudolnego – przewodzenia wojsku. Próżno było szukać w niej szlachetności, wdzięku i dostojności, znanych z książkowego oryginału. Nic dziwnego, iż generał Eldarów (ochrzczony złośliwie Guy-ladrielem; ang. guy – „facet”), delikatnie mówiąc, nie zyskał sympatii fanów. Drugi sezon ogląda się lepiej m.in. dlatego, iż Galadrieli jest na ekranie zdecydowanie mniej.

Analogicznie, mężczyźni – z wyjątkiem antagonistów – to w większości pozbawieni mocy sprawczej intryganci, sparaliżowani własnymi słabościami adolescenci. Brakuje im męstwa, odwagi i stanowczości, przez co inicjatywę muszą przejąć „silne postaci kobiece”. Następcę tronu krasnoludów prowadzi za rączkę żona Disa, generał Numenorejczyków jest zahipnotyzowany wpływem królowej, Galadriela owija sobie wokół palca Elronda i Celebrimbora, a wynędzniałym Gandalfem opiekuje się dziewczyna-hobbit Nori.

Koń ma więcej determinacji w poszukiwaniu zaginionego Isildura niż jego własny ojciec. Puszczone wolno zwierzę po drodze rozbija patrol orków, odnajduje leże pająków, oswabadza swojego pana i jeszcze bezwzględnie rozprawia się z gigantycznymi monstrami. O bambinizmie „Pierścieni Władzy” można napisać jeszcze wiele, ale myślę, iż wszyscy już wiemy, z czym mamy do czynienia.

Dzisiaj stajemy do walki

Nic dziwnego, iż produkcja Amazona, wzorem innych klasyków zabitych przez ideologiczne zacietrzewienie, okazał się komercyjną klapą. Pierwszy sezon najdroższego serialu w historii po tygodniu od premiery ukończyło zaledwie 37 procent widzów. Druga część zmierza nieuchronnie w tym samym kierunku, przyciągając w pierwszych dniach zaledwie połowę pierwotnej publiczności.

Tymczasem mimo przytłaczająco negatywnego odbioru, twórcy zamierzają kontynuować historię alternatywną Śródziemia. Tak jakby ciążyła nad nimi niewidzialna siła nakazującą niszczyć wszystko, co w tym świecie piękne i drogie, bez względu na konsekwencje.

Obserwatorzy przekonują – to nie serial dla fanów „Władcy Pierścieni”. Rzeczywiście, ekranizacja Jacksona, nie mówiąc już o literackim pierwowzorze, tonie w zalewie śmiecia współczesnej tolkienowskiej „franczyzy”. Niektóre gry komputerowe, jak choćby Shadow of Mordor, nieudolne biografie (napisane choćby z perspektywy „osoby queer”), feministyczne anime czy kolejne publikacje na licencji Tolkien Estate sprawiają, iż duch Mistrza jest rozmieniany na drobne; „rozciągnięty jak masło na zbyt wielu kromkach”.

Przy czym tej przyspieszającej degradacji nie da się wyjaśnić jedynie smoczą chciwością. Nie bez znaczenia jest fakt, iż najwybitniejszy pisarz XX wieku i pionier gatunku fantasy był gorliwym katolikiem. Jego ponadczasowe dzieła wzbudzają tęsknotę za Prawdą, Dobrem i Pięknem choćby w duszach ludzi nie znających Chrystusa. Z perspektywy neomarksistowskiej rewolucji kulturowej jest to nie do przyjęcia. A jako iż nie można go zabić, wyśmiać, a tym bardziej zmarginalizować, należy sprawić, by z oryginalnego Tolkiena pozostała wyłącznie zewnętrzna skorupa; zmurszałe ruiny będące wspomnieniem dawnej świetności.

Ale patrząc na reakcję wiernych fanów, w sercu budzi się nadzieja. Choć w godzinie „wilków i strzaskanych tarcz (…) Era Ludzi chyli się ku upadkowi”, ponownie stajemy do bitwy przeciwko Władcom tego świata. „Na wszystko, co wam na tej dobrej ziemi drogie, wzywam was do walki, ludzie Zachodu!” – grzmi przed śmiertelnym starciem król Aragorn. Dzisiaj wszyscy traktujemy te słowa niezwykle osobiście.

Piotr Relich

Idź do oryginalnego materiału