Nie zliczę ile razy, odkąd piszę o problemach chłopców i mężczyzn trzymając się perspektywy lewicowego feminizmu, zostałam nazwana pick-me girl. Termin ten oznacza kobietę, która, jak wskazuje nazwa, chce „być wybrana”. Uważa, iż jest wyjątkowa, „nie taka jak inne”, robiąc wszystko, by zdobyć męską uwagę, podziw i uznanie.
Określane są tak przede wszystkim kobiety o konserwatywnych poglądach, m.in. tradwives, które wpisują się w patriarchalny wzorzec kobiecości, a swoją misją czynią dogadzanie facetom. Głoszą też antyfeministyczne, a w najlepszym wypadku sceptyczne wobec feminizmu poglądy. Nierzadko też atakują inne dziewczyny w sieci.
W moim przypadku chodzi o wskazywanie, iż feminizm bywa antymęski (przede wszystkim w wersji radykalnej, uznającej płcie za oddzielne, walczące ze sobą klasy, i separatystycznej, postulującej odcięcie się od mężczyzn), a także na uznaniu problemów, z jakimi w późnym patriarchacie i kapitalizmie mierzą się mężczyźni i chłopcy.
Mowa m.in. o gorszych wynikach w nauce, o kilkadziesiąt procent niższych wskaźnikach podejmowania i kończenia studiów, rzadszym opuszczaniu wsi i małych miejscowości, krótszym życiu, znacznie wyższej względem kobiet skali samobójstw (w Polsce siedmiokrotnie) czy wypadkach w pracy, których stanowią przytłaczającą większość ofiar.
Jako feministka, która późno uzmysłowiła sobie owe krzywdy i fakt, iż osoby wszystkich płci, tworząc jedną tkankę społeczną, powinny wspierać się wzajemnie, rozumiem zarzuty, które pojawiają się pod moimi artykułami. Trzy lata temu mogłabym podnosić podobne. Dziś uważam je nie tylko za bezzasadne, ale wręcz seksistowskie.
Jednocześnie przyznam, iż odkąd nabrałam empatii względem krzywdzonych przez patriarchat mężczyzn, moje relacje z nimi znacząco się poprawiły, co dowartościowuje mnie nie tylko jako kobietę i feministkę, ale jako człowieka, który troszczy się o innych bez względu na płeć. A więc udało się – wybierają mnie! A adekwatnie nas, bo przecież nie jestem w swojej postawie odosobniona. To miła, acz zupełnie niespodziewana konsekwencja moich działań.
Zaufanie, jakiego doświadczam, skutkujące pogłębionymi, nierzadko intymnymi rozmowami ze znanymi mi i zupełnie obcymi mężczyznami, nie ma związku z syndromem opiekunki (tudzież sztokholmskim), tylko z potrzebą lepszego rozumienia świata, samorozwoju i uświadomieniem sobie, iż nie rozmontujemy patriarchatu, dopóki będziemy ograniczać męskie prawo do okazywania słabości czy otrzymywania wsparcia, również psychicznego. A także ze zwykłą empatią, która nie ma płci.
Cytując bell hooks, ikonę czarnego feminizmu: opresyjny, patriarchalny system obalimy, dopiero gdy zaleją nas męskie, dotąd powstrzymywane łzy (na które świat zdaje się nie być gotowy i których kobiety wcale nie chcą widzieć). Dlatego uważam, iż ta kwestia jak najbardziej powinna zajmować feministki i na szczęście coraz częściej tak się dzieje.
Jeśli w worku z napisem „pick-me girls” ląduję razem z hooks, bo prowadzę podobną do proponowanej przez nią narrację, to jestem zaszczycona. Jeszcze bardziej, gdy mężczyźni mają odwagę się przy mnie rozpłakać, opowiedzieć o swoich lękach czy kompleksach seksualnych, czego zaczęłam doświadczać dopiero w ostatnich latach.
Pick-me girl, czyli upupianie kobiet
Oczywiście nie brakuje kobiet, które atakują inne kobiety, zwłaszcza feministki, by przypodobać się facetom. Ale choćby jeżeli uznać istnienie faktycznych pick-me girls, słowo to jest nadużywane, co nierzadko odbiera sprawczość i domyślnie wmawia nam niezdolność do refleksji i autorefleksji, wyciągania własnych wniosków na podstawie wiedzy i doświadczenia. Mówię tu zarówno o „tradycyjnych kobietach”, realizujących patriarchalny wzorzec, jak i osobach takich jak ja, postulujących wspólną z mężczyznami walkę z krzywdzącymi nas wszystkich systemem i kulturą.
Te pierwsze uważam za zdolne do podejmowania decyzji, które uważają za najlepsze dla siebie, a nie tylko partnera. Świadomie i dobrowolnie realizując wybraną przez siebie rolę przyciągają mężczyzn, którzy takich kobiet szukają, a nie niczym pogubione owieczki zaprzedają się patriarchatowi tylko po to, by ktoś je wybrał.
Ich sprzeciw wobec feminizmu, jakkolwiek argumenty stanowią zwykle chochoły i seksistowskie fantazje, mogą być zarazem wynikiem przemyśleń – choćby opartych o błędne przesłanki – na temat relacji damsko-męskich i zmian kulturowych. Członkinie i wyborczynie Konfederacji mogły dojść do skrajnie prawicowych poglądów bez pomocy facetów czy chęci przypodobania się im. Wierzę w kobiecą zdolność do samodzielnego myślenia, na które wpływają rozmaite czynniki i którego efekty mogą nam się (słusznie) nie podobać.
Z kolei krytyka ruchu feministycznego przez same feministki jest konieczna dla jego rozwoju i zwiększenia skuteczności (dotyczy to zresztą każdej idei), a w tym z pewnością nie pomaga antagonizacja w rodzaju „facet gorszy niż niedźwiedź” i ignorowanie faktu, iż w XXI wieku istnieją obszary, w których mężczyźni i chłopcy znajdują się w niekorzystnej względem kobiet i dziewczynek sytuacji.
Warto też szerzyć świadomość tego, iż feminizm nie jest monolitem i istnieje również taki jego rodzaj, w którym wszyscy, również heteroseksualni i cispłciowi mężczyźni, mogą się odnaleźć i otwarcie mówić o swoich problemach, o ile nie podważają istnienia seksistowskiej opresji kobiet ani jej nie wspierają.
Mnie samej wielokrotnie odbierano podmiotowość poprzez twierdzenie, iż „dałam się zindoktrynować” aktywistom na rzecz mężczyzn (których regularnie krytykuję), realizuję patriarchalną rolę, która wmawia kobietom naturalnie opiekuńcze skłonności oraz, oczywiście, szukam męskiego uznania. Tymczasem doszłam do obecnych poglądów – przez cały czas feministycznych i podzielanych przez wiele lewicowych feministek, zwłaszcza zachodnich – poprzez lektury badań, książek i artykułów, a także setki rozmów o męskości z osobami różnych płci, również z mężczyznami zaangażowanymi w ruch feministyczny. „Pick-me girl” to termin służący w tej chwili przede wszystkim upupianiu kobiet, które zboczyły z mainstreamowego, liberalno-feministycznego kursu.
Gdzie się podziali pick-me boye?
Co ciekawe, męski odpowiednik pick-me girl, czyli pick-me boy, to termin co prawda istniejący, ale bardzo rzadko stosowany w progresywnym środowisku, co stanowi dodatkowy dowód na to, iż mamy tu do czynienia z seksizmem. Według Słownika Slangu Miejskiego to „natrętny chłopak, który stara się zdobyć dziewczynę poprzez wzbudzenie w niej litości, umniejszając sobie”. jeżeli jednak pójść tym samym tropem, co feministki zarzucające mi i innym kobietom starania na rzecz przypodobania się facetom, należałoby znacząco rozszerzyć tę definicję.
Mężczyzn rzadko się upupia, poprzez zinternalizowany seksizm uznając ich za bardziej sprawczych, indywidualistycznych, zdolnych do samodzielnego myślenia i podejmowania świadomych, niezależnych od innych działań. Konserwatystów nie nazywa się pick-me boyami, choćby jeżeli starając się dopasować do oczekiwań kobiet (czasem faktycznych, czasem wyobrażonych) płacą za nie na randkach, utrzymują, otwierają przed nimi drzwi czy odsuwają krzesła.
Co zabawne, dość poniżające pokreślenie na to ukuła za to mizoginistyczna manosfera, nazywając mężczyzn trzymających się staro-patriarchalnego wzorca, stawiających kobiety na piedestale, kakserwatystami (od połączenia cuckolda i konserwatysty).
Z drugiej strony nie mówi się o pick-me boyach w ruchu feministycznym, mężczyznach walczących o prawa kobiet. A przecież nie brakuje takich, którzy zgnoją drugiego faceta tylko po to, by zyskać uznanie czy zainteresowanie koleżanek z bańki.
Na takich również manosfera ma swoje określenia. Mam na myśli słowa „simp” i „białorycerz”, słusznie odrzucane przez feministki. Bywają tak nazywani mężczyźni, którzy nadskakują kobietom w poniżający dla samych siebie sposób, ale też tacy, którzy po prostu popierają równość płci i mają dobre relacje z kobietami. W feministycznej bańce spopularyzował się termin „papierowi feminiści”, oznacza on jednak co innego – to osoby, które feministycznych wartości używają jako przykrywki dla swoich przemocowych skłonności.
Jednak choć wielokrotnie spotkałam się z głoszonymi przez feministów wprost antymęskimi hasłami czy bagatelizowaniem realnych problemów, które nierzadko dotykają ich osobiście, to przyznanie tego w środowisku, w którym funkcjonują, grozi posądzeniem o „zabieranie przestrzeni kobietom” i mizoginię, a w konsekwencji utratą legitymacji sojusznika (nawet jeżeli zjedli zęby na walce o prawa kobiet). Wiem, bo rozmawiam z chłopakami, którzy próbowali i gwałtownie zostali sprowadzeni do parteru. Później zaś czytają, iż nie mogą wymagać od kobiet, by zajęły się ich problemami, tylko muszą wziąć sprawy we własne ręce, dołączając do feministycznej walki.
Tezy o tym, iż mężczyźni w ogóle nie doświadczają dyskryminacji czy seksizmu, wygłaszane są zwykle przez tych z nich, którzy są społecznie uprzywilejowani, posiadają wysoki kapitał kulturowy, a nierzadko również ekonomiczny. Tych, których szczęśliwie ominęły wymienione przeze mnie problemy chłopaków pod wieloma względami wykluczonych czy osobiście doświadczających seksistowskiej opresji.
Ci pierwsi funkcjonują też zwykle w bardziej progresywnym środowisku, w którym nie wolno zwracać uwagi na systemowe i kulturowe nieuprzywilejowanie mężczyzn na niektórych polach, ale opresyjne przekonania w rodzaju „chłopaki nie płaczą” występują tam rzadziej niż wśród ogółu populacji. Dzięki temu emocjonalna dyskryminacja dotyka ich w mniejszym stopniu. A dotyka wszystkich, niezależnie od tego, czy są tego świadomi.
Nie będę ich jednak nazywać pick-me boyami, chyba iż z odpowiednią dozą ironii. Co do zasady mężczyźni, tak jak kobiety, mają zdolność samodzielnego myślenia, choćby jeżeli osobiście uważam, iż niektórzy głoszą szkodliwe bzdury. Rozumiem też wynikającą z lęku niechęć niektórych mężczyzn do reprezentantów własnej płci – choćby dlatego, iż to właśnie mężczyźni stanowią większość ofiar przemocy (poza seksualną), której sprawcami są przede wszystkim inni mężczyźni. Socjalizowani do rywalizacji, a nie wzajemnego wsparcia, mogą tworzyć trudny do pokonania dystans, co sprawia, iż więzi męsko-męskie są co do zasady płytsze niż te między kobietami.
Nie usprawiedliwia to jednak zrzucania odpowiedzialności na jednostki i ignorowania faktu, iż wszyscy jesteśmy produktami kultury, systemu, socjalizacji czy środowiska i mamy ograniczone pole samokształtowania. Do pewnego stopnia możemy jednak wpływać na siebie samych i siebie wzajemnie. Na przykład wspierając się ponad płciowymi podziałami.
Najwyższy czas, by nastawieni równościowo mężczyźni zabierali głos we własnej sprawie, niezniechęcani przez feministki. Robią to zresztą coraz liczniej i odważniej. Inaczej jedynymi biorącymi na sztandary promęskie hasła pozostaną ruchy antykobiece, a patriarchat może i drgnie, ale z pewnością się nie zawali.