Cóż, obiecaną
blogową
podróż po Ameryce Południowej zaczynam
od ze wszech miar niegościnnego Gran Chaco – ale oryginalna
trwająca dwa miesiące wyprawa wcale się tam nie rozpoczynała, i
przebiegała przez sześć południowoamerykańskich państw –
niektóre odwiedzałem po raz pierwszy (połowę), inne nie – a
Peru to już nie pamiętam który (znaczy – adekwatnie pamiętam,
ewentualnie musiałbym bym policzyć – ale nie chodzi przecież o
buchalterię, tylko o zabieg literacki). Dlatego postanowiłem
uczynić taki krótki wpis, w którym w porządku chronologicznym
ułożę nowe (oraz stare, z poprzednich wyjazdów) opowiastki o
nierzadko nieznanych i odkrywanych miejscach.
Najsłynniejszy południowoamerykański podróżnik |
Do Ameryki
Południowej najłatwiej dostać się oczywiście samolotem
(przypominam, iż najmniejszy samolot jaki kiedykolwiek pokonał
Atlantyk był konstrukcji polskiej – RWD-5bis – oraz przez Polaka
był pilotowany; był to pochodzący jak ja z Warty pionier lotnictwa
i żołnierz Stanisław Skarżyński) – skoro w Polsce nie ma
wielkiego międzynarodowego lotniska musiałem udać się do Berlina
a stamtąd do Nowego Jorku. Miałem chwilę czasu, więc pojechałem
na Manhattan. Cóż, nie ma się co dziwić Woody'emu Allenowi – NYC
jest bardzo przereklamowany (choć może zamiast robić kolejny film
o tym, jak to się miasta nie lubi, łatwiej byłoby się po prostu
wyprowadzić; widzę tu syndrom sztokholmski).
Panorama Brooklynu |
Z Nowego Jorku
via Bogota polecieliśmy do La Paz – tonącej w smogu rzeczywistej
stolicy Boliwii (konstytucyjną jest oczywiście Sucre).
La Paz |
Była
to moja druga wizyta w tym śródlądowym państwie, dlatego będąc
w La Paz nie musiałem odwiedzać nieodległych ruin Tiwananku.
Stanowisko archeologiczne leżące nad brzegami Titicaca (no, prawie)
wraz z sąsiednim Puma Punku doceniane jest przez UNESCO i Teoretyków Starożytnej Astronautyki.
Brama Słońca w Tiwanaku |
Z La Paz ruszyliśmy na niesamowity
Salar de Uyuni – poprzednio byłem tam w porze deszczowej, i
ogromna słona pustynia wyglądała jak jezioro – tym razem trwała
pora sucha, więc przepiękne to miejsce wyglądało całkiem
inaczej. Można też w końcu było dotrzeć do słynnej Isla
Incahuasi, olbrzymiej skale porośniętej wiekowymi
kaktusami.
Salar de Uyuni - Isla Incahuasi |
Oprócz Uyuni na Altiplano odwiedziłem też dwa
górnicze miasteczka – dziś kopalnie są już pozamykane – znane
z karnawału Oruro i dużo bardziej anonimowe
Pulacayo.
Nieczynna kopalnia w Oruro |
Najsłynniejszym miastem górniczym Boliwii jest
jednak Potosi i zamieszkała przez górnicze bóstwa
Cerro Rico.
Trasę Uyuni – Potosi – Sucre pokonywałem autobusem już kilka
lat temu: nic się nie zmieniła, dalej wiedzie przez przepiękne
Andy.
Panorama Potosi |
Właśnie w okolicach Sucre jedyny raz pohasałem po
dzikich górach – krater w Maragua jest niewiadomego pochodzenia, i
można doń dotrzeć inkaskimi Qhapac Ñan, królewskimi drogami. A
jako bonus można znaleźć ślady dinozaurów.
Boliwijskie Andy |
Co do
przedpotopowych gadów – w Parku Narodowym Amboro podle Samaipaty
znajduje się równie przedpotopowy las paproci drzewiastych.
Paprocie drzewiaste w mglistych lasach deszczowych Boliwii |
Nie jednak
lasy mgliste były moim celem w tamtym rejonie. Nad Samaipatą góruje
bowiem inkaskie miasto wpisane na Listę Dziedzictwa Ludzkości
UNESCO. Dotrzeć tam z miasteczka można adekwatnie tylko taksówką
– a do samej Samaipaty z Sucre dojechałem okrężną drogą: z
Sucre samolotem do Santa Cruz, a stamtąd marszrutką w góry.
Inkaski fort Samaipata |
Do
Santa Cruz wróciłem także marszrutką (tu zwaną truffi; w Peru to
colectivos) – a stąd ruszyłem na Gran Chaco. Pierwszy etap
autobusem do Villamontes był urzekający – autokar wygodny, a
firma zwała się Trans Juan Pablo II, więc jako rodacy papieża
dostaliśmy zniżkę. Z Villamontes na granicę kursowały truffis, a
w Paragwaju...
Gran Chaco |
No a w Paragwaju na Chaco to adekwatnie tylko
autostop. Dopiero w Filadelfii złapaliśmy autobus do stołecznego
Asuncion, miasta, które nie porywało.
Asuncion - stolica Paragwaju |
Sieć komunikacyjna
Paragwaju nie jest zbyt rozwinięta, na szczęście miejscowi o tym
wiedzą i zabierają autostopowiczów. Po wschodniej części kraju
podróżowaliśmy właśnie w ten sposób (choć, podobnie jak w
Chaco, buty też były w użyciu) – Asuncion – Santa Angela –
La Rosada – Salto Guarani – Carapegua – Quindy –
Encarnacion.
Ruiny zakładów zbrojeniowych w La Rosada |
W okolicach Encarnacion znajdują się ruiny
redukcji misyjnych dla Guaranich. Doceniło je UNESCO, więc i my
odwiedziliśmy. Po czym przekroczyliśmy Paranę i ruszyliśmy do
Argentyny.
Redukcje misyjne w Paragwaju |
W Argentynie widziałem tylko jedną prowincję –
Misiones. Nazwa nie wzięła się znikąd: tu też są jezuickie
redukcje misyjne.
San Ignacio Mini |
A także leżące na granicy z Brazylią
olbrzymie wodospady Iguazu – do których dojechaliśmy autobusami
firmy Horanski. Cóż, ten region Ameryki Południowej w XIX wieku
przyjął bardzo wielu europejskich emigrantów. Zarówno w Misiones,
jak i w brazylijskiej Paranie żyje sporo naszych rodaków, nie tylko
biznesmenów, ale także na przykład plantatorów ostrokrzewu
paragwajskiego.
Wodospady Iguazu - największa atrakcja prowincji Misiones |
Z Argentyny wróciliśmy do Paragwaju – via
Brazylia. Tu zaskoczyła nas pora deszczowa – ale zdążyliśmy
umknąć do Asuncion, skąd mieliśmy lot do Limy.
Pora deszczowa na zaporze Itaipu: granica brazylijsko-paragwajska |
Lima,
stolica Peru, na blogu już gościła, ale tym razem oprócz
zjedzenia ceviche ruszyłem zwiedzać lokalne piramidy – jest ich
tu kilkanaście, a było pewnie kilkadziesiąt.
Lima - nadoceaniczne klify |
Oprócz tego w
końcu zajrzałem do Callao, głównego portu Peru, i sporej
mordowni. W czasie jednej z południowoamerykańskich wojen port
został obroniony między innymi dzięki wysiłkom naszego rodaka,
Ernesta Malinowskiego.
Hiszpański fort w Callao |
Następny etap podróży odbyłem samemu
– towarzysze polecieli do Cuzco, a ja zostałem na wybrzeżu: w
końcu miałem chwilę czasu by odwiedzić najciekawsze miejsca tej
części kraju. Oczywiście, nie wszystkie, choć niektóre bardzo
nieznane (co oznacza, iż nie odwiedziłem najbardziej znanej atrakcji kraju - Patallaqty; no ale ileż można).
Inkaskie akwedukty z lotu ptaka - atrakcja dość nieznana |
Jedne, tak jak Linie w Nazca czy Półwysep Paracas
są znane, popularne i oblegane przez turystów.
Pingwiny Magellana - turystyczni gwiazdorzy w Paracas |
Inne, jak
Tambo Coloredo, inkaskie miasto, odwiedzają głównie podmuchy
wiatru.
Tambo Coloredo |
Także na północ od Limy turystów było jak na
lekarstwo. Zacząłem od rejonu Trujillo, gdzie, według miejscowych,
wynaleziono surfing.
Port i plaża w Huanchaco |
Bardziej niż trzcinowe łodzie
interesowały mnie jednak miejscowe stanowiska archeologiczne, takie
jak Chan Chan czy Moche. Oraz składane tam krwawe ofiary.
Chan Chan |
Jak
wspominałem, trafiłem też na miejsca nieznane, mimo, iż wpisane
na Listę Dziedzictwa ludzkości UNESCO – takie jak Chankilo obok
Casmy. Dzięki brakowi infrastruktury turystycznej pierwszy raz
jechałem mototaksówką przez wydmy oraz wspinałem się po wzgórzu
z pirytu. Bardzo polecam, choćby się mocno nie pokaleczyłem.
Trzynaście Kamieni - obserwatorium słoneczne w Chankilo |
Tuż
przed powrotem do Limy dotarłem jeszcze do Doliny Supe i do Świętego
Miasta Caral. Stanowisko archeologiczne robi wielkie wrażenie, a na
dodatek uznawane jest za najstarszą cywilizację Ameryki
Południowej.
Święte miasto Caral |
Z Limy – już nie solo – poleciałem do
Iquitos: innej drogi tam nie ma (chyba, iż wiele dni w
łódce).
Pałac Fitzcaraldo w Iquitos |
Dzięki uprzejmości miejscowego Polaka zwiedziliśmy
też okolice miasta – czyli amazońską dżunglę.
Dżungla amazońska - stacja benzynowa w Mazan |
A potem
ruszyliśmy w dół Amazonki do Manaus. Tu nie będę spojlował jak
wygląda życie na wielkiej rzece. Powiem tylko, iż miło było
wejść na chwilę w buty Franciszka de Orellany.
Amazonka |
Samo Manaus –
dokąd w końcu dotarliśmy – to olbrzymie miasto w dżungli.
Wyrosło na kauczukowej gorączce w XIX wieku i mimo ogromu jest, trudno ująć to inaczej, typowym dżunglowym miastem – a o takich już na blogu pisałem.
Manaus |
Na
szczęście ma Manaus lotnisko, rozbudowane jeszcze na niedawny
futbolowy
Mundial, więc bez problemu – choć drogo –
dolecieliśmy do Rio de Janeiro. Miasta znanego, wielkiego i całkiem
fascynującego. Tudzież drogiego, więc stamtąd wróciliśmy już
do Europy – do Berlina
via Madryt.
Rio de Janeiro - ostatni przystanek na trasie podróży |
Wpis miał być krótki,
po to tylko, żeby powrzucał linki do konkretnych opisów miejsc...
Ale mnie poniosło, zwłaszcza we wstępie. Potem się trochę
ogarnąłem. Cóż. Pozostaje mi tylko zaprosić na blogową podróż
po Ameryce Łacińskiej, niemniej tylko dla wytrwałych, bo potrwa
kilka miesięcy.