Ja jestem jednak imprezowa panienka.
Poleciałam na dwudniową imprezę do Polski niewyspana, trochę chora i zmęczona, po całym tygodniu pracy i studiów. W piątek przed wylotem spałam trzy godziny, dzień wcześniej, w czwartek może sześć, w środę też nie za dobrze, bo od wtorku przegryzalam pewną trudną sprawę, która pojawiła się na procesie grupowym (jak proces grupowy ryje mózg to muszę kiedyś opisać). adekwatnie cały tydzień był cholernie wyczerpujący, emocjonalnie byłam w kosmosie. Do tego impreza przebierana (panika!), no i na styk z moją pracą i studiami.
Ale poleciałam, bo to moja najlepsza przyjaciółka, bo znam ją 35 lat, bo wybrała termin specjalnie pode mnie – no nie było szans się wymówić. Musiałabym być na łożu śmierci, albo w trakcie porodu.
Dziewczyny porwały mnie samochodem prosto z lotniska i pojechałyśmy do najpiękniejszego miejsca na ziemi.
Pisałam już kiedyś, iż kocham las? No więc był las, strumyki, góry, bajkowy ośrodek i pięćdziesiat osób, z którymi mam wspomnienia, jakich się dzieciom nie opowiada😁
Pierwszego wieczoru granie na gitarach i przegląd wszystkich górskich piosenek, z których mój mąż się śmieje, a które ja uwielbiam śpiewać, szczególnie po piwie i jak nikt już nie zwraca uwagi na jakość wykonania. Tym razem piwa nie piłam, śpiewać nie mogłam, bo głos mi jeszcze nie wrócił, ale okazało się, iż to nic nie szkodzi, bujałam się do melodii i było git. Położyłam się spać po 2 w lodowatym pokoju, w wełnianych skarpetach, piżamie na legginsy i polarze na bluzę, przykryta kołdrą i kurtką puchową, i ku mojemu zdziwieniu spałam jak dziecko do 11 rano. Potem kawka przy takich widokach,
Śniadanko, trochę śmiechów-chichów z ludźmi, których nie widziałam dwa lata, albo i więcej, i spacer z przyjaciółką w takich okolicznościach przyrody, iż mogłabym tam na łące pod lasem się położyć i zostać grzybem.
Drugiego dnia była impreza adekwatna. Zespół rockowy grał kowery najulubieńszych naszych kawałków z ostatnich 30 lat, a ja tańczyłam, piłam rum i nalewki, jadłam i gadałam, czyli robiłam wszystko to, co się robi na imprezie. Poszłam spać o 6.40 rano, więc można by powiedzieć, iż impreza się udała.
W niedzielę lało, więc już tylko krótki spacer i powrót do Wrocka, z przygodami. A w poniedziałek do Berlina. I to by było na tyle.
Zadzwiająco, a może wcale nie zadziwiająco, impreza dobrze zrobiła mi na ciało i duszę. Bo w zeszłym tygodniu chodziłam już w kółko w swojej głowie i nie mogłam wyjść, a wystarczyło tylko przebrać się za Barbie, wypić dwa kielonki rumu i nagadać się z ludźmi, żeby to sobie obrócić w głowie.