Zaskoczenie nr 1
W internecie przeczytałem, iż jest tu 250 wysp a pierwszego dnia w informacji turystycznej otrzymałem broszurę z informacją o liczbie 500 wysp składających się na archipelag Palau. „No ok” – myślę sobie – „może ktoś po prostu policzył każdą wyspę 2 razy”.
Zaskoczenie nr 2
Nie miałem pojęcia o tak bujnej historii archipelagu. No, dobra powiem prawdę: choćby nie wiedziałem, iż istnieje takie państwo. Hmm interesujące ilu Polaków byłoby w stanie wymienić nazwy wszystkich 193 (plus Watykan i Palestyna, które w ONZ mają status państw obserwatorów) państw świata…Na pewno nie pomaga jego wielkość, bo gdy patrząc na mapę Oceanii wpada w oko Papua, Indonezja, Tajwan i najbliższe Filipiny. Palau długo pozostaje niebieską pustką na Morzu Filipińskim. Dopiero po kilkukrotnym zbliżeniu obszaru w pobliżu głębi mariańskiej (-11034m) przed naszymi oczami ukazują się te urokliwe wyspy.
Archipelag został zasiedlony 3,5 tysiąca lat temu przez migrujących Melanezyjczyków i Polinezyjczyków i skolonizowany przez Hiszpanów, którzy administrowali nim przez 300 lat. Potem sprzedali go Niemcom w 1899 roku a 15 lat później wyspy przejęli Japończycy. Po II Wojnie Światowej został zdobyty przez Amerykanów, którzy z kolei uszanowali dążenia mieszkańców do samodzielności i w 1968 roku dokonując podziału administracyjnego koralowych wysp pacyficznych, utworzyli nowe państwo o nazwie Belau, utrzymując jednak przez cały czas swoje zwierzchnictwo. Dopiero w 1994 roku powstała nowa niepodległa Republika Palau, która w tej chwili jest pełnoprawnym członkiem Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Zaskoczenie nr 3
Amerykański styl życia panuje tu do dziś i niestety też amerykańskie (choć tak na prawdę nie wiem, bo nigdy jeszcze nie byłem w USA) ceny. Niestety nie odnosi się to tylko do oficjalnie używanej na wyspach waluty amerykańskiej, ale do drożyzny w porównaniu do innych krajów.
Mocnym zaskoczeniem była konstatacja podczas przeglądania w hotelu w centrum Manili (który wynająłem za 65 złotych) cen noclegów w Palau. Ze zdumieniem i smutnym rozczarowaniem zobaczyłem, iż za najtańszy trzeba zapłacić też kwotę 65, ale amerykańskich dolarów. Wysokich cen nie zapowiadały bilety samolotowe, bo nie kosztowały fortuny. Za przeloty w obie strony regularnymi amerykańskimi liniami United zapłaciłem coś około 2 tysięcy złotych, co przy tak rzadko uczęszczanej trasie i kilku lotach tygodniowo było dobrą ceną.
Wynająłem więc na 2 noce w Dream House, najtańszym hotelu w całym państwie a kolejnych siedem, które miałem spędzić na wyspach postanowiłem oddać przypadkowi i rozwijającej się sytuacji. Po 20 latach pracy w hotelarstwie spanie z hotelach nie jest tym, czego szukam w moich samotnych podróżach, więc niechętnie wydałem te pieniądze, ale zawsze lepiej mieć jakąś rezerwację hotelu podczas wjazdowych formalności na granicy.
Odpowiedź na pytanie pogranicznika o miejsce spania „na plaży” zwykle nie spotyka się ze zrozumieniem mundurowych. Chcąc jednak nieco zaoszczędzić a mając ustaloną godzinę przylotu na 2:20 postanowiłem pierwszą noc w Palau spędzić na… lotnisku. Nie byłem zresztą sam, bo koło mnie usadowiło się do snu ze czterdziestu ludzi z Filipin, Afryki i pewnie kilku innych krajów. Oni czekali na swój samolot, który miał odlecieć za 18 godzin i też zaskoczeni cenami wybrali lotniskowe leżakowanie.
W pierwszym wrażeniu po przylocie miałem wrażenie, iż los mi sprzyja, bo po pierwsze samolot spoźnił się o godzinę a po drugie tutejsi pogranicznicy, mając 3 przyloty dziennie podeszli do swoich obowiązków bardzo odpowiedzialnie i zabrali się do kontrolowania wszystkich bagaży. Przypomniały mi się czasy polskiej granicy z Niemcami i otwierania walizek. Tu też każdy pasażer musiał podejść do stanowiska, otworzyć swoją walizkę, a jak miał więcej to wszystkie i odczekać jak pan kontroler dotknie każdej znajdującej się tam rzeczy.
Stojąc tak sobie w kolejce zauważyłem plakat z informacją o karze w wysokości 1000 dolarów za próbę wwiezienia jakichkolwiek produktów spożywczych a szczególnie owoców i warzyw. Czytając tak to sobie, moje myśli powędrowały do kieszeni w plecaku, w którym leżały spokojnie dwa dorodne mango z Manili, zaraz obok trzech małych filipińskich bananów. Aż podskoczyłem z wrażenia i szybciutko skierowałem się do nieco śmierdzącej (tak na 6 w skali do 10) łazienki lotniskowej. Musiałem natychmiast rozwiązać problem, więc w pierwszej chwili zlokalizowałem śmietnik, następnie zamknąłem się w kabinie i zacząłem szukać owoców. Chciałem pozbyć się problemu, ale gdy znalazłem moje pyszniutkie owoce, wydały się tak soczyste i smaczne, iż choćby w toalecie nie oparłem się ich kuszeniu. Siadłem więc sobie spokojnie na sedesie, zamknąłem oczy (wyłączyłem nos) i pochłonąłem wszystko w kilka minut. Z tęsknotą wspominałem póżniej przez cały tutejszy pobyt smak tych mango, bo w Palau już nie trafiłem na takie pyszności.
Zaskoczenie nr 4
Nad cenami warto pochylić się jeszcze na chwilę. Archipelag Palau wygląda z lotu ptaka jak kędzierzawe i zielone kule, do połowy zanurzone w Pacyfiku, który tu ma szmaragdowy kolor. W głębinach tej przepięknej i przeczystej wody znajduje niesamowite bogactwo fauny i flory. W wodach Palau pływa 1500 gatunków ryb. Można tu podpatrzyć stada wychylających się z wody delfinów, zjawiskowe manty, ogromne rekiny wielorybie i ławice barrakud.
Tu właśnie została ustanowiona pierwsza na świecie, obejmująca obszar ponad 500 tys. km2 strefa ochronna dla rekinów i płaszczek, tak zwane sanktuarium, w którym żyje ponad 100 zagrożonych gatunków ryb. Można je idealnie wręcz obserwować w wodzie z przejrzystością choćby do 100 metrów i temperaturą 28 stopni Celsjusza.
Takie lokalizacje jak: Blue Corner, German Channel, Long Beach Milky Way, Natural Arch czy najsłynniejsze chyba Seventy Islands od dawna należą do 7 cudów podwodnego świata i są marzeniem każdego nurka.
Do tego należałoby dodać ponad 50 zatopionych wraków samolotów i statków z II Wojny Światowej, podwodne jaskinie, słynne blue hall, czyli tzw. niebieskie dziury i 500 gatunków koralowców, dla których domem jest jedna z największych i najpiękniejszych na świecie rafa koralowa.
To w tych właśnie wodach żyje osiem z dziesięciu poznanych przez człowieka muszli olbrzymich. Te stworzenia są tak ogromne, iż ich waga potrafi zbliżyć się do 100 kilogramów a te największe, zamykając się mogłyby schować w sobie człowieka.
Niestety wszystkie te cuda nie będzie mi dane zobaczyć, bo najtańszy 2,5 godzinny rejs został wyceniony na 170 dolarów. I nie mówimy tu o jakiejś indywidualnej wycieczce, tylko o dołączeniu do zorganizowanej grupy turystów, którzy przylatują tu właśnie w calach nurkowych. Na 170 dolarach sprawa się nie kończy, bo każda osoba chcąc wpłynąć w te najciekawsze turystyczne miejsca musi mieć wykupione jeszcze dzienne pozwolenie w cenie 50 dolarów. Cóż, przy kilku miesięcznej wyprawie jaką właśnie przeżywam budżet jest „dosyć” istotną sprawa, więc nie dla mnie te przyjemności. Dobrze, iż jestem kilka dni po pływaniu z rekinami wielorybami i żółwiami na Filipinach, co pozwala tę gorzką porażkę podróżniczą całkiem na luzie przełknąć.










Zaskoczenie nr 5
Tym razem dla balansu pomiędzy plusami i minusami podróży do Palau coś pozytywnie zaskakującego. Autostop na tych wyspach sprawdza się super. No może nie aż tak, jak w Brunei Derussalam, gdy pierwsze zatrzymane auto zauważałem gdy moja ręka osiągała 75% zaplanowanej wysokości podniesienia. Tu też było bardzo szybko. Wyprostowany kciuk nigdy mi nie zesztywniał, gdy stałem na poboczu i tym znakiem prosiłem o podwózkę. Najdłużej stałem może z 5 minut a korzystałem kilka razy dziennie z autostopu. Palau jest tak małe, iż dwa czy trzy razy zatrzymywali się ci sami kierowcy. Jeden, przy pierwszym poznaniu zapytał czy jestem z Rosji a ja zniesmaczony tym porównaniem powiedziałem „Proszę tylko nie porównuj mnie z Rosjaninem”. Potem, gdy kolejny raz spotykaliśmy się na drodze, przekornie pozdrawiał słowami „Helo, my friend from Rosja”.
Jak tylko zrobiło się jasno, około 6 rano opuściłem gościnne lotnisko i pierwszym złapanym autostopem dostałem się do centrum miasteczka o nazwie Koror. Wyluzowany kierowca, na pytanie gdzie mógłbym przeczekać na początek doby hotelowej zawiózł mnie na wyspę Long Island i wskazał ławki na publicznej plaży.
„Extra – pomyślałem – znalazłem dwa w jednym: sypialnię i pomieszczenie spa z wielkim basenem”. Około 10 rano moja miejscówka zaczęła jednak świadczyć jeszcze jedną, trzecią funkcję: pokoju zabaw. Obudziła mnie muzyka i kilka nieźle już rozkręconych imprez na plaży. Bawiły się miejscowe rodziny i grupy pracujących na wyspach Filipińczyków. Zaspany wykąpałem się w morzu i ruszyłem szukać śniadania i mojego hotelu, dokładnie w tej kolejności. Tego pierwszego nie musiałem, bo pierwsi mijani imprezowcy jakby czekali kiedy wreszcie wstanę. Cóż, jak zabawa to zabawa a o szczegółach pisać nie warto… Filipińczycy kochają karaoke, którego ja nie znoszę. Karmiony i pojony przez cały dzień przez nowych znajomych, długo opierałem się przed śpiewaniem a do mojego hotelu dotarłem już po zmroku.
Następnego dnia po przylocie, jeszcze trochę zmęczony nocą spędzoną na lotnisku i filipińskim plażowaniu po śniadaniu wróciłem do łóżka. Postanowiłem pospać trochę dłużej i dopiero około godziny 13 poczułem, iż zbliża się czas mojej kawy. Na ulicy, zaraz koło hotelu już po kilku minutach autostopowania zatrzymał się starszy pan, dobrze po siedemdziesiątce i zaoferował pomoc. Do centrum mieliśmy ze 4 kilometry, ale te starczyły na ciekawą rozmowę, więc zaproponowałem wspólną kawę. Poprzedniego dnia zaglądnąłem do kawiarni i sklepu z pamiątkami w jednym i poczułem tak piękny zapach świeżo palonej na miejscu kawy, iż wiedziałem, iż już mnie mają. Zamówiłem nam cappuccino i dziękując bogom kawy (choć nie wiem czy greckim panteonie są tacy) dostałem poezję kawy. Mój przyjaciel chyba też zadowolony zaczął opowiadać o życiu na wyspie. Przed emeryturą był nauczycielem w szkole podstawowej. Na pytanie jakich przedmiotów uczył odpowiedział, iż wszystkich. „Mądry człowiek” – pomyślałem i faktycznie im dłużej rozmawialiśmy tym ciekawiej opowiadał. Powiedział, iż czasem lubi objechać wokół całe Palau. Gdy po godzinie wstaliśmy zapytałem, czy może dziś mógłby być ten dzień i jak by tak było, to czy ja mógłbym mu towarzyszyć. Następnie spędziliśmy razem 5 godzin.
Palau jest podzielone na 16 regionów administracyjnych, nazywanych, na wzór USA, stanami. Największy jest stan Koror, który ma powierzchnię 65 km 2 z miastem Koror, leżącym na wyspie Koror, które jeszcze niedawno pełniło rolę stolicy. Najmniejsze stany, jak Hatohobei, czy Dongosaru mają zaledwie 3 km 2. Nie rozumiem celowości takiego podziału, ale na wyspach czasem logika idzie w zupełnie innym kierunku, niż by to się prostemu Europejczykowi, jak ja, wydawało.
Jeździliśmy drogami, zwanymi przez miejscowych autostradami, przez lasy deszczowe podziwiając piękne widoki a mój towarzysz zachwycał się czasem, jak ja. Jakby widział te obrazy pierwszy raz. To był piękny widok: człowiek przeżył 70 lat na wyspach o łącznej powierzchni 5,5 tysiąca km 2, nigdy nie poleciał do innego kraju a czasem zatrzymywał auto i z dumą mówił „Beatufull it’s here brother!”. Najpiękniejsze widoki ukazywały się wtedy, gdy droga zbliżała się do oceanu i można było podziwiać bujną roślinność, która jakby kipiała, jakby wychodziła z wyspy w kierunku szmaragdowej wody. Wszędzie palmy kokosowe i bananowce.
Zaskoczenie nr 6
Kolejnego dnia, wstyd się przyznać, ale znów około południa opuściłem hotel i pomaszerowałem do głównej ulicy w celu złapania autostopa do kawiarni. Tym razem choćby nie doszedłem do mojego wczorajszego miejsca, bo na bocznej uliczce zatrzymał się Livo. Był w moim wieku, ale wyglądał na 65 lat. Oj to słońce pali tu na serio. Gość był rybakiem, więc od razu zapytałem, czy wziąłby mnie na łódź w trakcie jutrzejszego połowu. Podał mi swój numer telefonu a ja obiecałem, iż będę solidnym majtkiem i iż mogę choćby umyć pokład po połowach.
Umówiliśmy się na 6 rano kolejnego dnia, co mnie nieco zmartwiło, bo na emeryturze tak wczesne wstawanie bardzo mi szkodzi… Cóż, jak przygoda, to przygoda i jak jest potrzeba, to na prawdę trzeba. Tak mówi moja żona kupując kolejną torebkę, ale nie będę tego tematu ciągnął… Mniej więcej 16 tysięcy kilometrów od domu nie ma to sensu, jak choćby będąc w Toruniu zwykle przegrywam dyskusje typu:
„Wojtku, ale na prawdę jej potrzebuję”
„Po co? Przedstaw choć jeden argument”
„No, nie mam jeszcze tego koloru”
„Masz, już ze cztery czerwone torebki”
„Nie, kochanie, mylisz się, one mają zupełnie inne odcienie”
„I weź tu gadaj z babą…”
Zaskoczenie nr 7
Od razu pierwszego dnia na Palau rozpocząłem poszukiwanie hotelu na moje kolejne noce, czyli od czwartej do dwunastej. Pytałem po prostu ludzi o wskazówki. Raz na ulicy zagadnął mnie gość, czy mój plecak przy 38 stopniach gorąca nie jest aby za dużym problemem. Hmmm…, niemalże mokry, jak po kąpieli, z koszulką z której ściekały moje siódme poty najchętniej kopnąłbym go w cztery litery zapraszając do odwalenia się. Jedynie jego słuszna waga (tak pewnie koło 150 kilo) i wzrost ponad 2 metrów podpowiadały mi, iż to nie będzie dobry pomysł. Grzecznie zatem zapytałem czy nie wskazałby mi czegoś tańszego, niż mój Dream House Hotel. Od słowa do słowa zaprosił mnie do siebie na kilka nocy, zapytał o mojego WhatsApp i obiecał kontakt wieczorem. Na odchodnym zrobiłem sobie z nim fotkę, żeby za 3 dni pamiętać jak wygląda.
Jak ja się cieszyłem z tego zdjęcia. Po kilku dniach trudno by mi go było rozpoznać, bo większość obywateli Palau wygląda, delikatnie mówiąc jak po dobrze obfitym obiedzie. Ta, odziedziczona po USA miłość do niezdrowego jedzenia odbiła swoje piętno na wadze mieszkańców. Spiekota nie zachęca do jakiś mocnych aktywności fizycznych i gdy brak ruchu połączysz z codziennym jedzeniem słodkich przekąsek, chipsów i słodkimi napojami, to nic dziwnego, iż po kilku latach główną chorobą trapiącą tych ludzi, według rozmów z mieszkańcami stała się nadwaga, zawały, miażdżyce i wszelkie choroby niewydolności serca.
Jak to zwykle bywa z 5 minutowymi znajomościami na ulicy żadna wiadomość wieczorem nie przyszła. W kolejny dzień też nic nie było, ale spacerując w okolicy przypomniałem sobie o wspólnym zdjęciu. Będąc w dobrym nastroju i pamiętając hasło mojego przyjaciela z Polski, Łukasza Krasonia, który mając zanik mięśni nie rusza żadną kończyną a sms-y pisze do mnie jedynym mobilnym palcem, jaki mu został, zajmuje w tej chwili stanowisko ministra w polskim rządzie oraz cieszy się ojcostwem: „Niemożliwe jest możliwe” ruszyłem na poszukiwanie nieznajomego. Koror nie jest Nowym Yorkiem czy Manilą, więc istnieje spora szansa, iż pośród 11 tysięcy mieszkańców znajdę mojego ziomka sprzed dwóch dni. Faktycznie tak się stało i to całkiem szybko. W 20 minut, pokazując ludziom na ulicy nasze wspólne zdjęcie, stanąłem przed jego drzwiami.
„Hello friend, do you remember me?”
„Oczywiście, iż cię pamiętam”- odpowiedział, co już wzbudziło mi nadzieję, iż będzie ok.
„Przyszedłem zapytać czy twoje zaproszenie na jutro jest aktualne, żeby nie ciągnąć tu niepotrzebnie wielkiego plecaka”
„Tak, spoko, wpadaj, jesteś moim gościem”
„No dobra przygodo, tak właśnie zrobię” – pomyślałem. Jadę sam, bez dzieci i żony, więc odrobiny wariactwa nie zaszkodzi.
Zaskoczenie nr 8
Następnego dnia nieco obawiając się jak mnie przyjmie mój przyjaciel zapukałem do jego drzwi o godzinie 17.00.
„Hej, fajnie iż jesteś. Rozgość się. Tu będzie twój pokój” – drzwi otworzyła jego żona o pięknym imieniu Sikiliki i serdecznie zaprosiła mnie do środka.
„Dzięki, opowiadajcie skąd jesteście? Miejscowi?- zapytałem gospodarza, gdy wyszedł z innego pokoju.
„Nie, my jesteśmy z Tuvalu a tu mieszkamy od 6 lat. Ja jestem marynarzem a moja żona lekarzem.”
„Łoooł, słyszałem o Tuvalu, to jedno z najmniejszych państw świata. Jesteście moimi pierwszymi znajomymi z tego kraju!”
„Tak, zajmujemy 4 pozycję za Watykanem, Monako i Nauru.”
„Musisz kiedyś tam polecieć.”
„Oooo na pewno, ale raczej podczas nowej wyprawy do Oceanii, choć za dwa tygodnie będę bardzo blisko was, bo w Nauru”
„Pewnie. Daj jednak wcześniej znać, to zawiadomimy naszą rodzinę, iż będą mieli gościa. A wiesz, iż a ja znam twój kraj. Jestem marynarzem. Pływałem na niemieckim statku i kilka razy byłem w Gdyni i Gdańsku.”- opowiadał mi Elisaia Patolo a jak powiedział, iż polubił schabowego, to już wiedziałem, iż z tym facetem dogadam się na pewno.
To byli świetni ludzie. Małżeństwo ma trójkę córek, z których dwie studiują w Sydney a najmłodsza pozostało w liceum tu w Palau. Żona pracuje w tutejszym szpitalu a on postanowił zejść na ląd po pięćdziesiątce. Pracuje w firmie obsługującej statki. Mają dwa małe pokoiki w samym centrum Palau. Gdy opowiedziałem im o naszej rodzinie, o rocznej podróży dookoła świata z dzieciakami, to od razu złapaliśmy do siebie wzajemną sympatię.
„A chcesz z nami pójść dziś do szkoły biblijnej?- zapytała żona.
„Pewnie, iż tak. Jak przyjęliście mnie pod swój dach, to chcę żyć waszym życiem przez moment. Tego właśnie szukam w moich podróżach. Relacji z drugim człowiekiem” – A najciekawsze jest to, iż bardzo często pomimo setek różnic w miejscu urodzenia, wychowaniu, sposobie życia, wykonywanej pracy lub jej braku i wreszcie biedzie czy bogactwu, wiele spraw nas łączy. I to tych fundamentalnych. Moi gospodarze mieli zaraz przy drzwiach wejściowych zawieszone zdjęcie całej rodzinki z doklejoną małą kwadratową żółtą karteczką, na której było napisane: „Family is everything”.










Zaskoczenie nr 9
Mogłem wiele sobie planować w tej samotnej wyprawie przez kraje Azji, ale iż pójdę do protestanckiej szkoły biblijnej nie przyszło mi do głowy. Spotkanie prowadził kandydat na pastora z Chin a obok mnie siedziała pani z Filipin, jeszcze jedna pani z Papui Nowej Gwinei, moja rodzina z Tuvalu i gospodarze, u których wszystko się odbywało, lokalna rodzina z Palau. Całkiem międzynarodowo więc było. Pomodliliśmy się razem. Chińczyk podzielił się swoimi przemyśleniami o odczytanym fragmencie Biblii. Ja też powiedziałem kilka słów a po godzinie przeszliśmy do nieoficjalnej części spotkania, czyli poczęstunku. Każdy coś przyniósł z domu a iż jedna z kobiet miała urodziny, to i choćby tort ze świeczkami się znalazł. Siedzieliśmy przy długim stole, niemal na brzegu oceanu i w chwilach ciszy słychać było jak fale uderzały w słupy zadaszenia. „Pięknie tu” – pomyślałem bardzo szczęśliwy.
Zaskoczenie nr 10
Jak to zwykle bywa w życiu piękne momenty mieszają się z trudnymi a ten gwałtownie nastąpił, bo ani wieczorem ani rano pan rybak Livo nie odebrał telefonu, co przekreśliło realizację mojego marzenia wypłynięcia na prawdziwej łodzi rybackiej w połów na morzu. Jeszcze kiedyś to zrealizuję, ale pewnie nie na Palau…
W szkole biblijnej pojawiła się alternatywa w postaci jednej z uczestniczek, która pracowała w Hotelu Carolinay. Zbudowany na wzniesieniu miał na swym terenie kilka jaskiń. W kilku z nich ukrywali się przed Amerykanami żołnierze japońscy pod koniec II Wojny Światowej zostawiając po sobie armaty, naboje, bomby i butelki. Zaprosiła mnie do siebie, więc z samego rana wstałem z moimi gospodarzami, żeby do niej pójść.
„Wojciech, wracaj do łóżka. O 7 rano nie będziesz przecież łaził po jaskiniach! Na stole zostawiamy ci klucz a w lodówce znajdziesz śniadanie. Do Alicji zadzwonimy, iż wpadniesz do niej na 11”
„No, tak to mogę podróżować” – pomyślałem i z uśmiechem położyłem się jeszcze na miłą drzemkę nie przeszkadzając rodzince w porannych sprawach.
Jak mnie zapowiedzieli, tak punktualnie o godzinie 11 zaprezentowałem się przed hotelem a było warto. Zobaczyłem bunkry i stanowiska obronne. Przy jednym, od 80 lat leżały butelki (pewnie po sake – japońskim alkoholu) i ogromne pociski, przy innym jeszcze jakieś kolejne wojskowe gadżety. Hotel posadowiony jest na wzniesieniu a w gęstych zaroślach zostały ukryte wejścia do jaskiń i podziemnych korytarzy. Wszedłem do jednego takiego tunelu, po kilku zakrętach zrobiło się kompletnie ciemno a po kilku minutach światło wyprowadziło mnie do zupełnie innego wyjścia. W środku pomógł telefon z latarką, ale niestety nie obeszło się bez łupnięcia głową w strop. Dzięki znalezionej na lotnisku czapce, zamiast straty połowy skalpu wyjechałem z małą raną na czubku głowy.
Palau jest przepełnione historią drugiej wojny. W trakcie mojego pobytu jeszcze kilkukrotnie trafiałem na armaty, bunkry, stanowiska ogniowe a choćby stare czołgi z zardzewiałymi gąsienicami. Nie lada gratka dla pasjonatów historii, bo to wszystkie stoi na świeżym powietrzu.
Zaskoczenie 11
No bo jak określić spędzenie połowy dnia z gościem, do którego choćby nie zdążyłem pomachać wyprostowanym kciukim z prośbą podwiezienie… A było to tak. Postanowiłem wybrać się w najdalej położony kraniec Palau. 32 kilometrowa trasa z Koror w tutejszych realiach jest ogromną podróżą. Wstałem więc z moimi Tuvalu-owymi przyjaciółmi o 6:30 rano. Zjedliśmy wspólne śniadanie i gdy tak konsumowałem sobie gotowaną papaję z ryżem pomyślałem, iż chyba mi już odbiło na tym Palau. Planuję 30 kilometrową trasę i wstaję o 6:30 rano!!!?
„Ok, rozumiem, iż będę łapał autostop, ale wstawać 6:30 rano!!!?” – tak rozmawiałem sam ze sobą.
„Przecież 32 kilometry to czasami trwały jednodniowe etapy na pieszych pielgrzymkach na Jasną Górę!”
Gdy tak to sobie na spokojnie przemyślałem, pożegnałem moich gospodarzy i życząc im pięknego czwartku w pracy, wróciłem do łóżka. Ach, jak pięknie być na emeryturze!
Następnie na spokojnie, zjadłem kolejne śniadanko i o godzinie 9:30 ruszyłem łapać autostopową przygodę. Pierwszy 7 kilometrowy odcinek poszedł super. Podwiozła mnie dziewczyna o imieniu Lala. Zgodnie z planem gwałtownie znalazłem się na wyspie o wdzięcznej nazwie Babeldoab, w okolicach jedynego na Palau lotniska z trzema stanowiskami dla samolotów.
Drugi odcinek, już nieco dłuższy, ale równie gwałtownie pokonany doprowadził mnie do pierwszego celu dzisiejszego zwiedzania: wodospadu Ngatpang. Niezbyt wysoki i bardzo głośny wodospad, oprócz tego iż był wodospadem, to miał jeszcze jedną fajną zaletę: umiejscowiony w dżungli (może fale dźwiękowe wzmacniały się odbijając się od potężnych liści tutejszej roślinności) był miłą ochłodą w ogromnej spiekocie. Byłem tu sam, tylko ja i spadająca z góry woda. Coś pięknego!
A po wodospadzie wpadła mi w oko niewysoka palma z dorodnymi kokosami, które wyglądały na pełniutkie orzeźwiającej wody. Stanąłem sobie więc pod nią i znalezionym w pobliżu wyschniętym jej własnym liściem zrzuciłem sobie elegancko jednego kokosika. Podróżując tylko z plecakiem podręcznym nie mam nigdy żadnych noży. Ostatnio nadgorliwi chyba pogranicznicy filipińscy wyciągnęli mi choćby z kosmetyczki pilniczek do paznokci, więc postanowiłem walnąć kokosem ze dwa razy o asfalt. Pomysł był idealny. Po trzecim uderzeniu pęknięty owoc zaczął puszczać wodę i wystarczyło już tylko podłożyć pod niego swoje usta. Uuuuu, jakie to było dobre. Nie wiem, jak kokosy to robią, ale przy prawie 40 stopniach gorąca kokos jest zawsze w środku nieco chłodny i orzeźwiający.
I tu dochodzimy do owego jedenastego zaskoczenia, bo siedząc tak sobie spokojnie przy drodze i wyjadając biały miąższ z rozbitego, kolejnymi gruchnięciami o drogę kokosa, zdałem sobie sprawę, iż przez 20 minut nie przejechał koło mnie ani jeden samochód. I gdy tak do mnie docierała ta smutna konstatacja dotarło również pierwsze auto i…zatrzymało się koło mnie.
„Gdzie jedziesz?”- zapytał kierowca.
„Do tego większego wodospadu.”- odpowiedziałem czując, iż coś z tego będzie bardzo dobrego.
„Wsiadaj, ja też tam jadę”
„A masz ochotę na kokosa?”- chcąc się odwdzięczyć zapytałem.
„Pewnie, a gdzie można kupić?”
„Nigdzie, ale zaraz Ci przyniosę”.
Po złapaniu autostopu bez łapania i 20 minutach jazdy z moim nowym kolegą z Australii stanęliśmy przed „Ngardmau Waterfalls”. Największy wodospad w państwie ma 37 metrów wysokości i dość szeroki spadek wody, co jest niewątpliwie główną atrakcją, ale my zachwyciliśmy się również, tym co czekało na nas po drodze. Trasa prowadziła przez bujną dżunglę, pełną egzotycznych roślin i zwierząt z kolorowymi ptakami, małymi wężami i motylami. Minęliśmy kilka niedużych jaskiń i dosyć trudne do pokonania, bo pełne błota, schody. Warto było się pomęczyć i umorusać po kolana w błocie, bo sam wodospad czekał na nas ze spektakularnym widowiskiem. Wyglądający jak jakiś stół przeogromnych kolosów, Ngardmau przecina dziewiczą dżunglę a spadająca woda tworzy rozpryskujące się na dolnych głazach kaskady, które lśnią w promieniach słońca. Obydwaj natychmiast skoczyliśmy do wody, bo kąpiel w chłodnych, płynących w ciągłym cieniu wodach u stóp wodospadu była idealnym sposobem na ochłodę i zmycie z siebie kilku kilogramów błota.
W drodze powrotnej, zaciekawieni zarośniętym traktem kolejki wąskotorowej, zboczyliśmy ze szlaku docierając do starej, chyba ze 100-letniej lokomotywy. Fajny widok. Dookoła dżungla a w krzakach stoi sobie pociąg. Nieźle.
Kolejny przystanek znajdował się na północnym krańcu wyspy a miało być nim skupisko wielkich monolitycznych głazów. Ten kraniec doświadczyliśmy bardzo dokładnie, bo przy pomyłce (piszącego te słowa) nawigatora znów, ale teraz bezwiednie zjechaliśmy z trasy i kilka minut póżniej samochód stanął na drodze prowadzącej do… nikąd. Kończyła się w morzu, jakbyśmy mieli zamienić się w samochód-amfibię.
Jechaliśmy jednak wynajętą przez mojego kolegę Australijczyka Toyotą, która pływać nie umiała i trzeba była kilka kilometrów wracać na prawidłową trasę w kierunku monolitów. Zarządzający wyspami przez ponad 100 lat Japończycy pozostawili po sobie miłość mieszkańców do japońskich aut. Myślę, iż 75% poruszających się tu pojazdów to Mazdy, Hondy, Nissany i oczywiście wszelakiego rodzaju Toyoty.
Kamienne monolity Badralchau są największym i najstarszym znaleziskiem archeologicznym w Palau. Odwiedzone przez nas stanowisko składało się z 52 stojących i leżących bazaltowych megalitów poukładanych w dwóch prostych rzędach na pięknej zielonej trawie z zapierającym dech w piersi widokiem na długą na cały horyzont koralową lagunę ze szmaragdową wodą. Miejscowe legendy mówią, iż stojące tu kamienie są leniwymi półbogami, którym nie chciało się wykonać do końca wyznaczonej przez głównego boga roboty a ten w złości i ku przestrodze potomnych zamienił ich w kamienie. Faktycznie w niektórych monolitach można było dopatrzyć się smutnych, bardzo surowych twarzy. Archeolodzy szacują wiek tych rzeźb na 2 tysiące lat, więc panowie smucą się już całkiem długo.
O wiele póżniej zaczęła się budowa kolejnej lokalnej osobliwości, odwiedzonej przez nas tego dnia. Ta jednak nie sądzę, żeby przetrwała aż tak długo, bo podobno już zaczyna się rozsypywać, ale to zupełnie nie moja sprawa. W 1999 roku któryś z prezydentów Palau wymyślił sobie, iż przeniesie stolicę państwa z Koror do Melekeok. Nowa lokalizacja nie tylko nazwę miała dziwną, ale przede wszystkim „nieco” dziwny był fakt, iż nic tam nie było (i zresztą do dziś tam nic nie ma). Dżungla, dżungla, wszędzie dżungla. Odważny prezydent jednak zupełnie się takimi drobnostkami nie przejmował. Ogarnął 20 milionów dolarów pożyczki z Tajwanu i w 1999 roku rozpoczął budowę parlamentu. Siedem lat póżniej ogromny gmach stanął na wzgórzu w Ngerulmud, dokładnie w miejscu tradycyjnie wykorzystywanym przez mieszkańców do składania sfermentowanych ryb anielskim bóstwom. Prezydent gwałtownie ogłosił z dumą, iż od 2006 roku rząd narodowy przenosi swoją stolicę z Koror do Melekeok i od tego roku Ngerulmud stało się najmniej zaludnioną stolicą świata. Ta szumna informacja, powtarzana przez wszystkie uwielbiające takie ciekawostki media o nowo wybudowanej stolicy, oczywiście obiegła cały świat. Prawda odkryta dziś przez nas wygląda jednak tak, iż oprócz kolosalnego, kompletnie nie pasującego do otaczającej go z każdej strony przepięknej zresztą dżungli nie ma tu nic. Nic a nic. Jedziesz sobie jedziesz pustą drogą oglądając bananowce, palmy kokosowe i setki innych bujnie rosnących roślin. Szczerze mówiąc bardzo rzadko mijasz jakiekolwiek zabudowania czy chaty, aż tu nagle, jakby spod ziemi wyrasta kopia białego domu z Waszyngtonu i to wybudowana w oryginalnych rozmiarach.
„Ciekawe, ciekawe” – pomyślałem, bo dodawać pewnie nie muszę, iż wszystkie urzędy zostały w Koror i dalej tam funkcjonują. W parlamencie spotyka się prezydent z posłami na oficjalne debaty i posiedzenia senatu a sprawy urzędowe 14 tysięcy obywateli Palau jak były, tak dalej załatwiane są w urzędach zlokalizowanych w byłej już stolicy.
Popołudniu Australijczyk odwiózł mnie do Koror. On ruszył na tygodniowe nurkowanie po lokalnych koralowcach a ja na zakupy w największym tutejszym sklepie (zresztą pewnie zupełnie przypadkiem należącym do pana prezydenta). Dziś zaoferowałem moim sympatycznym gospodarzom z Tuvalu, iż na imprezę urodzinową ich córki ugotuję nasze rodzinne spaghetti „ale putanesca”, więc trzeba było przygotować składniki.
Jak powiedziałem, tak zrobiłem i wieczorem oprócz pieczonych ryb i mięs została podana pasta. Trochę głupio mi tylko było oglądać, jak ludzie jedzą pierwszy raz w życiu długi makaron. Próbowali nakładać go łyżkami i jeść rękoma, ale jakoś kompletnie im to nie szło, choć grzecznie chwalili, iż smakuje. „Następnym razem kupię penne”- pomyślałem.










Była i niespodzianka nr 12
Kolejny dzień rozpocząłem od wizyty w państwowym biurze turystyki, gdzie zupełnie przypadkiem dowiedziałem się o wolnym miejscu na lot widowiskowy nad wyspami Palau. Zwykle rezygnuję z tak ekstrawaganckich atrakcji z prozaicznej przyczyny ograniczonego wieloma podróżami budżetu, ale tu nie dałem rady odmówić. Wystarczy wygooglować sobie słowo „Palau” i łatwiej będzie zrozumieć moją decyzję. Nie widziałem piękniejszego widoku i większej ilości zlokalizowanych obok siebie oceanicznych wysp. Postanowiłem więc osobiście popodziwiać z góry te kędzierzawe wyspy.
I to była najlepsza decyzja tego dnia. Nie mam słów, którymi mógłbym opisać piękno, które zobaczyłem. Słynne miejsca nurkowe w Palau: wydrążony przez Niemców 100 lat temu German Channel, ogromne Blue hol i Sewenty island uśmiechały się do mnie z dołu odsłaniając jeden z najpiękniejszych widoków moich podróży. Mały czteroosobowy samolocik skakał tylko od jednej do drugiej osobliwości.
„Hej a słyszałem, iż wraki wojskowych statków z drugiej wojny leżą tu tak płytko, iż można je zobaczyć z góry. To prawda?” – zapytałem pilota.
„Tak, poczekaj podlecę niżej i Ci pokarzę” – I faktycznie przy kolejnej wysepce, jak na dłoni widać było położony na boku jakiś statek. Niesamowite!!!
W samolocie byliśmy we trójkę: z przodu pilot z Filipin i Brazylijka oraz ja. Siedząc sam na tylnej kanapie, co chwila wychylałem się to na prawo to na lewo podziwiając te kędzierzawe, okrągłe i niesamowicie zielone czapy wysp. Boczne drzwi od samolotu były wymontowane, więc widoczność była po prostu idealna.
Pogoda trafiła się idealna. Pełne słońce, bez choćby jednej chmurki czy kropli deszczu. Kto był na Palau rozumie moje szczęście, bo tu pogoda jest nieobliczalna. Temperatura powietrza przez cały rok utrzymuje się pomiędzy 23 a 33 stopniami, ale deszczy nie da się przewidzieć. Kilka razy dziennie pada i nie jest jakaś lekka mżawka, tylko ostre lanie, które w 2 minuty potrafi przemoczyć cię do majtek. Intensywnym ulewom zwykle też towarzyszy ostry wiatr. Przy panującym gorącu nie jest to żaden problem. Ludzie kąpiąc się w morzu, czy spacerując nic sobie nie robią z kilkuminutowego deszczu, ale w trakcie lotu takim małym bzykiem po pierwsze ostro by nami zawiewało a po drugie z pięknych klarownych widoków też kilka by wyszło. Nic jednak takiego nie wydarzyło się. Pełni wrażeń i mega zadowoleni wylądowaliśmy z bagażem najpiękniejszych obrazów, jakie zobaczyłem w życiu.
13-tej niespodzianki nie będzie, ale nie dlatego, iż wierzę w jakieś głupie przesądy, bo nigdy ich nie rozumiałem a jeżeli chodzi o wiarę, to skupiam się na poważnych sprawach. Kończył się po prostu mój pobyt w 103-cim odwiedzonym przeze mnie państwie, ale proszę się nie martwić. niedługo tu znajdą się następne odcinki moich podróżniczych przygód, bo na razie nie wybieram się do Polski. Jutro wieczorem żegnam się z Palau i wracam do Manili a kolejnego dnia lecę na Palawan, podobno najpiękniejszą filipińską wyspę. W mieście o pięknie brzmiącej nazwie Puerto Princesa zapisałem się na kurs nurkowania PADI Open Water Diving Course. Potem przez Australię lecę do Kiribati, Nauru i Mikronezji, więc będziem czym opowiadać.
PS. A jednak będzie zaskoczenie nr 13
Idealnie dobrałem tytuł do tego, co mnie tu spotyka w Palau. Jedna wielka 12 dniowa niespodzianka. Już myślałem, iż na dzień przed odlotem mogę zakończyć opowiadanie i iż nie będzie 13 niespodzianki. Nic mylnego. Palau do samego końca płatało mi figle.
Wracając popołudniu z obiadu u poznanego na autostopie Filipińczyka Lito spotkałem mojego rybaka Livo. Chyba mu głupio było za niedotrzymanie słowa, bo sam do mnie podszedł i zaprosił do domu. Po ustaleniu ile ma dzieci (a jurny chłop zmontował ich aż piątkę) kupiłem 7 puszek zimnej coli i poszedłem w gościnę.
W domu u Liva nie przelewa się, żeby nie powiedzieć, iż rodzina żyje w biedzie. Dom to drewniany barak z jedną izbą, która służy za salon, sypialnie i w trakcie deszczu za kuchnię. Na codzień gotuje się przed domem na przenośnym palniku na gazowe naboje.
„Mój najstarszy założył już rodzinę i ma jedno dziecko”- opowiadał.
„A ile ma lat?”
„On ma 21 a drugi mój syn 15. Mam jeszcze chłopca, który ma 6 lat i dwie dziewczyny: dziesięciolatkę i najmłodszą, 4 letnią.
Piętnastolatek śpi sam w doczepionej do domu prowizorycznej dobudówce bez drzwi i okien a reszta dzieci razem z rodzicami.
Ustaliliśmy szczegóły organizacyjne połowu i rozstaliśmy się na noc. Ja miałem opłacić paliwo do łódki a Livo i jego kuzyn-właściciel łodzi pozwolili mi w zamian spędzić z nimi połów.
Obydwaj są rybakami, ale nie jest to jakieś wielkie łowienie i tym samym wielkie pieniądze. Livo prawie codziennie wypływa w morze i gdy uda mu się złowić ryby zanosi je do swoich stałych odbiorców.
„A co robisz jak zostajesz z rybami? Widziałem, iż nie masz lodówki w domu”
„Zasada jest taka, iż towar muszę sprzedać kiedy jest świeży, to znaczy w tym samym dniu w którym był połów. Jak nie mam nikogo znajomego, to chodzę po domach i pytam, czy ktoś chce dzisiejszą rybę”- wyjaśniał.
Następnego dnia już wszystko potoczyło się zgodnie z planem. Rano, o godzinie 5:30 przyszedłem pod dom Livo i 30 minut póżniej nalaliśmy paliwa, zakupiliśmy prowiant i we trójkę wypłynęliśmy małą łódką w pełne morze. Panowie nie mieli sieci rybackich, bo jak tłumaczyli „kilka miesięcy temu nam się porwały i na razie zbieramy pieniądze na ich zakup”. Łowienie odbywało się na tak zwane żywczyki, czyli małe sardynki. Musiliśmy więc nałapać ich w małą rzucaną przy samym brzegu sieć. Gdy beczka zapełniła się kilkoma setkami maluchów ruszyliśmy w morze.
Przepłynęliśmy obok większości turystycznych miejsc. Po locie widokowym rozpoznałem „70 Islands” (czasem zwane tu Ngerukewid The Palau Rock Islands albo w uproszczeniu Chelbacheb), German Channel oraz „Milky way”. Kiedy już wokół nas było tylko morze, łódka stanęła i na włączonym motorze łowiliśmy na żyłkę. Nikt nie miał żadnej wędki wędki. Łowiliśmy na nakręconą na okrągły kawałek plastyku żyłkę. Na gruby haczyk nabijaliśmy sardynkę i rzucaliśmy obciążoną ołowianym ciężarkiem w wodę. Branie czuło się w rękach i niemalże co chwila. Co chwila ktoś wyciągał jakąś kolorową rybę. Były niebieskie, czerwone, zielone, długie, baryłkowate i okrągłe. Każda była piękna i szczerze mówiąc żal mi ich było, iż już nie wrócą do swojego przepięknego oceanu.
Panowie co godzina zmieniali miejsce połowu. Raz bliżej jakiejś wyspy, raz znów na pełnym morzu. Raz wyciągaliśmy długie ryby, innym razem jakieś mniejsze, ale podobno bardziej renomowane a jeszcze innym razem małże giganty, które łapali manualnie podczas nurkowania na płytszych wodach. Jeszcze takich olbrzymich muszli nie widziałem w życiu. Największe ważyły chyba ze 4 lub 5 kilogramów. Dzień minął jakby w 5 minut. choćby nie zauważyłem, gdy zaczęło się robić ciemno po godzinie 17:30. Pełen wrażeń wróciłem do domu z kilkoma moimi rybami i prezentem od kapitana w postaci jednej małży. Ostatni pożegnalny obiad dla mojej Tuvalu-owej rodzinki gospodarzy ja ugotowałem. To była zupa z muszli olbrzymiej.
Wojciech Łopaciński









