Dziennik Weroniki
W kuchni unosił się zapach smażonych kotletów, gdy zadzwoniono do drzwi. Weronika, nie zdążywszy choćby zdjąć fartucha, otworzyła i ujrzała młodego kuriera.
— Dzień dobry! Pani przesyłka — powiedział rześko.
— Jaką przesyłkę? Niczego nie zamawiałam — zdziwiła się.
— Mieszkanie dziesiąte? — upewnił się.
— Tak.
— Więc wszystko się zgadza.
Kobieta niepewnie podpisała się na dokumencie i odebrała duże pudełko. Gdy je otworzyła, krew ścięła się w jej żyłach. W środku leżał pogrzebowy wieniec. Nie świąteczny, nie dekoracyjny — prawdziwy, z żałobną wstążką, na której wypisano jej imię.
Nadawca był nieznany. Tylko milczące przesłanie: „Śpij spokojnie, Weronika”.
— Trzeba naprawdę nienawidzić, żeby przysłać komuś wieniec do domu! — wyszeptała później drżącym głosem.
Mąż, Tadeusz, nie przywiązał do tego wagi:
— Skąd pewność, iż to mama? Ona cię lubi!
— Lubi? Nigdy choćby mojego imienia nie wypowiedziała! — przypomniała z bólem Weronika.
I rzeczywiście, przyszła teściowa nie akceptowała w niej niczego: wzrost „metr z kropką”, pracę na recepcji, skromne sukienki. Weronika starała się, szyła sobie ubrania, była uprzejma, ale w odpowiedzi dostawała tylko grymasy i złośliwości.
— Spójrz na to nieporozumienie — szeptała Krystyna do syna. — choćby dwóch zdań nie potrafi złożyć!
A on milczał, udając, iż wszystko jest w porządku. Ale to właśnie jego milczenie było przyzwoleniem. Matka pozwalała sobie na coraz więcej — mimo iż mieszkali w mieszkaniu Weroniki.
Gdy zaproponowała wynajem i znalezienie lokalu, który zadowoli teściową, ta odrzuciła wszystkie propozycje. Krzykiem, pretensjami, histerią. A Tadeusz pił herbatę i milczał.
Gdy wieniec nie przyniósł efektu, przyszła kolej na następny krok. Mąż nagle znalazł na strychu męskie bokserki.
— Masz mi coś do powiedzenia? — syknął, trzymając „dowód”.
— A tobie nic nie wydaje się dziwne? Jak niby miałam tam wejść? choćby ze stołka nie sięgnę!
Klucze do mieszkania miała teściowa. Wszystko stało się jasne. Ale Tadeusz znów milczał.
Kolejny „prezent” — wiaderko jagód. Teściowa wręczyła je ze słowami:
— Witaminy! Dla synowej!
Następnego dnia Weronika znalazła w wiaderku… żywego, ale odmrożonego w lodówce szczura. Na szczęście, w obecności męża. Ten oczywiście nie uwierzył, iż było to celowe: „Sam się wdrapał, bywa”.
Później znalazła pod łóżkiem lalkę z wbitymi igłami. Sytuacja zaczynała przypominać tani horror. Mimo to znosiła to. Bo kochała. Bo wierzyła, iż mężczyzna za jej plecami to obrona, a nie tylko syn swojej matki.
Kropkę postawił przypadek. Wróciła z pracy wcześniej i zastała męża z inną. W swoim własnym mieszkaniu.
Wyrzuciła go. Szybko. Bez ceregieli. Jak to się mówi — w samych skarpetkach.
Próbował się tłumaczyć:
— To ona przyszła! Ja niczego nie planowałem!
Ale Weronika już nie wierzyła. Zwłaszcza iż „gość” okazał się siostrzeńcem przyjaciółki teściowej. Wszystko stało się zbyt oczywiste.
Trzy lata znosiła. Ktoś inny nie wytrzymałby i trzech miesięcy. Ale ona miała nadzieję.
A Tadeusz? Wrócił do matki. Gdzie indziej?
Lecz i tam czekała go niespodzianka. Matka miała romans. Jak się okazało, ostatnia miłość bywa silniejsza niż pierwsza. I to nie u niej, a w kawalerce u adoratora. Krystyna — bezdomna, ale zakochana.
Ironia losu?
Morał? Ostrożnie życzcie sobie spełnienia marzeń. Czasem się spełniają. Tylko nie tak, jak byście chcieli.