W małej wiosce na Podlasiu, gdzie życie toczyło się wolno, a ludzie utrzymywali się z niewielkich gospodarstw i ciężkiej pracy na budowach, mieszkał wdowiec Jan Kowalski ojciec z sercem pełnym marzeń dla swoich córek. Sam ledwo umiał czytać, bo naukę skończył na kilku lekcjach w wiejskiej świetlicy, ale jedno wiedział na pewno: jego bliźniaczki, Kinga i Zosia, muszą mieć lepsze życie dzięki edukacji.
Gdy dziewczynki skończyły dziesięć lat, Jan podjął decyzję, która zmieniła ich los. Sprzedał wszystko, co miał: chatę z dziurawą strzechą, kawałek pola, a choćby swój stary rower jedyny sposób, by dorobić, wożąc towary do miasteczka. Zebrane grosze wystarczyły tylko na bilet do Warszawy, ale i tak ruszył z córkami w drogę, zdeterminowany, by dać im szansę.
W stolicy Jan brał się za każdą pracę: nosił cegły na budowach, rozładowywał skrzynki na bazarze, zbierał makulaturę harował dzień i noc, by opłacić szkołę i jedzenie dla dziewczynek. Choć często był zmęczony jak pies, zawsze znajdował siłę, by upewnić się, iż niczego im nie brakuje.
Niech mnie boli, byleby one miały przyszłość myślał, zaciskając zęby.
Życie w mieście nie było łatwe. Na początku Jan spał pod mostem, okryty folią. Wieczorami często rezygnował z kolacji, by Kinga i Zosia mogły zjeść choćby ziemniaki z kapustą. Sam cerował im ubrania i prał mundurki jego spękane dłonie krwawiły od detergentu i zimnej wody, zwłaszcza gdy mróz ścinał kałuże.
Gdy córki płakały za mamą, Jan tylko przytulał je mocno, a łzy same spływały mu po twarzy.
Nie zastąpię wam matki, ale dam wam wszystko, co tylko potrafię szeptał.
Ciężkie lata odcisnęły piętno. Pewnego dnia Jan osunął się na budowie ze zmęczenia, ale wspomnienie błysku w oczach Kingi i Zosi postawiło go na nogi. Nigdy nie pokazywał im swojego wyczerpania dla nich zawsze miał uśmiech. Wieczorami, przy mdłym świetle lampy, męczył się nad ich podręcznikami, ucząc się liter po to, by pomóc im w lekcjach.
Gdy chorowały, biegał po całej Warszawie, szukając lekarza, który wziąłby dwa grosze. Wydawał ostatnie złotówki na leki, a jeżeli trzeba było zapożyczał się, byle tylko nie cierpiały.
Jego miłość była jak płomień, który ogrzewał ich ubogi dom choćby w najtrudniejszych chwilach.
Kinga i Zosia uczyły się świetnie, zawsze w czołówce klasy. Choć Jan ledwo wiązał koniec z końcem, nie przestawał powtarzać:
Uczcie się, córki. Wasza przyszłość to moje jedyne marzenie.
Minęło dwadzieścia pięć lat. Jan, już siwy i przygarbiony, z dłońmi drżącymi od wieku, wciąż wierzył w swoje córki.
Aż pewnego dnia, gdy drzemał na rozklekotanym łóżku w wynajętym pokoju, Kinga i Zosia wróciły pewne siebie, uśmiechnięte, w nienagannych mundurach pilotów.
Tato powiedziały, biorąc go za ręce zabieramy cię w podróż.
Zaskoczony Jan dał się poprowadzić do samochodu a potem na lotnisko to samo, które pokazywał im za płotem, gdy były małe, mówiąc:
Jeśli kiedyś założycie takie mundury będę najszczęśliwszym ojcem na świecie.
I oto stał teraz przed ogromnym samolotem, trzymany pod rękę przez córki teraz pilotki Polskich Linii Lotniczych.
Łzy potoczyły się po jego pomarszczonych policzkach, gdy je objął.
Tato szeptnęły dziękujemy. Za wszystkie poświęcenia dziś możemy latać.
Świadkowie na lotnisku wzruszyli się na widok skromnego człowieka w zniszczonych butach, prowadzonego dumnie po betonie przez swoje córki. Później Kinga i Zosia wyznały, iż kupiły ojcu nowy dom. Założyły też stypendium jego imienia, by pomagać dziewczynom z wielkimi marzeniami takim jak one.
Choć Jan już słabo widział, jego uśmiech nigdy nie był tak jasny. Stał wyprostowany, patrząc na córki w lśniących mundurach.
Jego historia stała się inspiracją dla całej Polski. Z prostego robotnika, który cerował ubrania przy świetle lampy, wychował dziewczyny, które teraz dzielą chmury. A na końcu okazało się, iż miłość wyniosła go tam, gdzie choćby nie śmiał marzyć.













