**Niezamknięte okna**
Po wielu miesiącach Zofia usłyszała swój własny głos. Brzmiał chrapliwie, przyciszony, jakby przedzierał się przez warstwę kurzu, który osiadł na strunach głosowych i czasie:
— Dzień dobry.
Nie było to powitanie. To był próbny krok. Głos zdawał się niepewny, czy ma prawo istnieć. Dźwięczał tak, jakby należał do innego życia – tego, w którym od rana trzaskały drzwi łazienki, w kuchni gwizdał czajnik, a małe bose stópki biegły do niej, by pokazać, jak wykiełkował groszek na wacie w słoiku po miodzie.
Zofia otworzyła oczy w głuchej ciszy. Sufit – mdławy, szarawy, jak wypłowiałe niebo – wisiał nad nią nieruchomo, bez śladu życia. W mieszkaniu było ciepło, ale lekkie przeciągi musnęły krawędź zasłony – znowu zostawiła okno otwarte. Albo nie zapomniała, tylko zrobiła to celowo. Może stamtąd znów dobiegnie dziecięcy śmiech. Albo kroki. Albo oddech.
Leżała na plecach, nieruchomo, jakby wierzyła, iż jeżeli długo wpatrywać się w sufit, wśród pęknięć na tynku objawi się ścieżka. Droga, która pokaże, jak wyjść z tej nieskończonej szarej przestrzeni, a przede wszystkim – z samej siebie.
W kuchni wszystko stało na swych miejscach. Kubek z zaschniętą kawą na parapecie – jakby czekał, by zacząć wczorajszy dzień. Pociemniałe jabłko na desce, zapomniane jak porzucone rozmowy. I na lodówce – zdjęcie: sześcioletni chłopiec w stroju astronauty, uśmiecha się szeroko, szczerze, jakby właśnie miał zapytać: „Mamo, a ja naprawdę polecę?”
Nie dotknęła tego zdjęcia od ponad roku. Dłoń podnosiła się, by zawisnąć w powietrzu, lękając się zatrzeć pamięć. Fotografia trzymała się magnesu z dziecięcej poradni okulistycznej – śmieszne, jeżeli o tym pomyśleć. Wtedy pojechali „tylko na kontrolę”, syn narzekał, iż litery uciekają. A skończyło się… nie receptą, nie okularami. Skoczyło się inaczej. Na zawsze. Tam, skąd nie ma powrotu.
Przy drzwiach wejściowych stały małe adidasy z niebieskimi rzepami. Zakurzone. Ciche. Milczący świadkowie czasu. Zofia codziennie mijała je, wstrzymując oddech, jakby bała się, iż jedno przypadkowe dotknięcie sprawi, iż wszystko się rozpadnie. W końcu to tylko buty. Plastik, tkanina, podeszwa. A w rzeczywistości – całe życie. Mały wszechświat ściśnięty w dwadzieścia centymetrów.
Kiedyś lubiła poranki. Parzyła kawę, włączała muzykę. Teraz – wrzątek z zieloną herbatą, bez cukru, bez cytryny. Gorycz spływała gardłem jak niedopowiedziane słowa. Za oknem powoli ożywało miasto: autobusy, dym papierosowy, szczekanie psa, krzyki sąsiadów. Miasto żyło, nie wiedząc, iż gdzieś w pobliżu ktoś dawno przestał.
Zofia uczyła literatury. W Liceum w Lublinie. Uwielbiała Sienkiewicza – za powściągliwość, za ból między wierszami, za pauzy, w których można się było chować. Po… odeszła. Najpierw na zwolnienie. Potem – w pustkę. Nie wróciła. Nie mogła. A potem już i nie chciała. Czytanie stało się nie do zniesienia: słowa rozrywały klatkę piersiową od środka.
Wiosną przyjaciółka siłą zabrała ją na spotkanie grupy wsparcia. Pachniało tam taną kawą z automatu, ściany były szare, starte czasem i cudzymi historiami. Pamiętała kobietę w czerwonym swetrze, która straciła męża. Chłopaka około dwudziestki, który milczał cały wieczór, ściskając plecak. Nikt nie krzyczał. Ale powietrze drżało od bólu jak napięta struna.
Zofia poczuła się tam obco. Jakby jej strata była zbyt osobista. Zbyt niewidzialna. Bez grobu, bez daty, bez pożegnania. Jakby nie miała prawa cierpieć głośno. Wyszła. Cicho. Nie wróciła więcej.
Czasem pisała listy. Nie wysyłała. Tylko zachowywała. W laptopie miała folder „Szkice”. Pisała do niego.
„Poszedłbyś teraz do pierwszej klasy. Pewnie nie lubiłbyś kaszy manny. Kłócilibyśmy się o poranki. A może byłbyś spokojny. Wiedziałbyś, jak pachną moje włosy. Wplatałabym ci warkoczyki, gdybyś była dziewczynką. Ale jesteś chłopcem. Mojym astronautą. Moim »Mamo, patrz!«. Moją nadzieją.”
Czasem nie kończyła. Stawiała kropkę. Bez kontynuacji. Bez wyjaśnień.
Dziś głos wyrwał się nie z pustki, ale z głębi. Nie prosił, nie wołał, nie cierpiał. Po prostu był. I nagle to wystarczyło.
Po raz pierwszy od dawna Zofia zapragnęła wyjść. Tak po prostu. Bez celu. Bez powodu. Postawić stopę na ulicy. Na ziemi, która dawno nie czuła jej kroków.
Wyjęła płaszcz. Dawno go nie nosiła. Wciągnęła buty. Zamarła. Słuchała, jak stare parkiety wzdychają pod podeszwami. W środku – dziwne drżenie. Nie strach. Nie ból. Coś innego. Jakby coś wracało.
Podeszła do lodówki. Wzięła zdjęcie. Ostrożnie zdjęła magnes. Przeciągnęła palcem po twarzy syna, po jego szerokim, tak żywym uśmiechu.
— Chodź, mój astronaucie. Muszę znów nauczyć się żyć — wyszeptała
Otworzyła drzwi. Zrobiła krok. Potem drugi.
I po raz pierwszy od tego roku – zamknęła okno.
Nie z bólu. Nie ze strachu. Tylko dlatego, iż zrozumiała: teraz – wolno. A może nawet… trzeba.