Ostatni azyl. Opowieść o ławce i zniszczonym życiu

polregion.pl 23 godzin temu

Ostatnie schronienie. Historia jednej ławki i jednego złamanego życia

Południowe słońce powoli chyliło się ku zachodowi, rozlewając ciepło po zapylonych alejkach. Na skraju zadbanego podwórka, otoczonego wysokim metalowym płotem, pod rozłożystym kasztanem siedział Piotr Nowak. Uwielbiał tę ławkę — pierwszą od budynku, z widokiem na cały teren. Tu był jak kronikarz wśród porzuconych losów, słysząc każdy szelest, każdy nowy samochód, każde przybycie.

Oparł się o oparcie, wyciągając nogi przed siebie. Ciepły wiatr igrał jego siwymi włosami jak psotny chłopiec. Miał zamknięte oczy, ale słuch był czujny. Od razu wychwycił, jak za bramą z cichym sykiem zatrzymał się samochód.

Otworzył oczy i spojrzał w stronę ulicy. Nic nie było widać przez przyciemnione szyby luksusowego auta. Po chwili otworzyły się tylne drzwi, a na chodnik wysiadł krępy, lśniący mężczyzna w skórzanej kurtce. Podbiegł do bagażnika i wyciągnął dwie torby.

— No, mamo, wysiadamy. Już jesteśmy, tu tak ładnie — mówił z wymuszonym entuzjazmem, zaglądając do wnętrza.

Za nim, powłócząc nogami i opierając się na lasce, wysiadła starsza kobieta. Niska, przygarbiona, z napiętą twarzą. Matka.

— Synu, weź te torby i chodźmy do recepcji… Muszę jeszcze gdzieś wpaść — dodał, choćby na nią nie patrząc.

— Mamo, nie marudź, nie mam czasu — burknął już poirytowany, zamykając bagażnik.

Piotr uśmiechnął się lekko w duchu. *„No proszę, nowy lokator… kolejna dusza porzucona jak zbędny przedmiot.”* Serce jak zwykle ścisnęło się boleśnie, sięgnął więc odruchowo po tabletkę do kieszeni.

Kilka minut później drzwi recepcji zatrzasnęły się. Mężczyzna wyskoczył na zewnątrz, wsiadł do auta i odjechał, nie oglądając się ani razu. Samochód zniknął za zakrętem.

Piotr zamknął oczy. Przeszła mu przez myśl wspomnienie — jego Hania, jeszcze żywa, jeszcze szepcząca mu coś ciepłego o poranku. Zawsze razem, wszystko na pół. choćby marzyli, iż jeżeli umierać, to tego samego dnia.

Ale pewnego ranka obudził się i zobaczył jej oczy — otwarte, nieruchome.

Świat runął. Nie jadł, nie palił w piecu. Leżał w zimnie i ciszy, aż sąsiadka wezwała syna telegramem.

Syn przyjechał drugiego dnia.

— Tato, nie bierz za dużo, wszystko kupimy. Zamieszkasz u nas, w gościnnym pokoju — przekonywał, pakując rzeczy ojca.

— Pomóż mi zdjąć ramkę z Hanią — poprosił tylko Piotr.

— Po co ci to? — westchnął syn, ale widząc wzrok ojca, posłusznie się zgodził.

Synowa przywitała go z zaciętymi ustami.

— Krzysiek, no zrozum… Nie mogłem go tam zostawić! — szeptał syn w kuchni.

— A u mnie goście mają pod łóżkiem mieszkać?! — syknęła. — Dom opieki ci nie przyszedł do głowy? Kto się nim zajmie? Ja? Ani dnia, jasne?

Piotr wszystko słyszał. Wyszedł do przedpokoju, oparł się o futrynę:

— Synu, ona ma rację. Przygotuj papiery. Pozwolę sprzedać dom. Tylko się nie kłóćcie, proszę.

— Widzisz! — ucieszyła się synowa. — Rozsądny człowiek. A ty uparty jak twój dziadek. Proszę, Piotrze, wszystko omówimy.

Potrząsnął głową, jakby strząsając przeszłość. Otrząsnął twarz chusteczką i powoli wstał z ławki. Noga znowu bolała, ale ruszył w stronę budynku — sprawdzić, gdzie ulokowano nową.

Kobieta siedziała na krześle przy ostatnich drzwiach. Drobna, schludna, w chuście, którą raz miętosiła w dłoniach, raz prostowała. Starała się trzymać fason, ale usta jej drżały.

— No to z nowym adresem… — zaczął niezgrabnie Piotr. — Jestem Piotr. A pani?

— Maria… Kowalska — wyszeptała.

— Z własnej woli, czy jak? — spytał cicho, ale jego wzrok mówił: *„Rozumiem.”*

— Z własnej, z własnej. Syn u mnie jest ważnym urzędnikiem, wnuk na prawnika się uczy. Wszystko mamy, wszystko dobrze — mówiła, jakby broniąc się przed światem.

*„Tak, tak,”* pomyślał Piotr. *„Przywieźli, zostawili, jak worek. A ona: *wszystko dobrze*. Tylko serce matki potrafi tak kłamać, by chronić swoich.”*

— Ja tu nie na długo… Tylko trochę posiedzę i mnie zabiorą. Nie umiem bez zajęcia. Bez nich nie potrafię, nie potrafię…

Łzy napływały jej do oczu, ale uparcie je połykała. Piotr wstał:

— Będzie dobrze. Poczekaj trochę. Pójdę, przejdę się przed snem…

Nie odwrócił się. Nie mógł.

Nazajutrz w korytarzu — zamieszanie. Sąsiad z pokoju rzucił obojętnie:

— Nową wynieśli. Nie przeżyła. Podobno serce.

Piotr wrócił na łóżko, odwrócił się do ściany. Milczał.

— Odpoczywaj, biedaczko… Dobra była. Niech ci ziemia lekką będzie, Mario — szepnął, żegnając się i zaciskając powieki.

A za oknem zaczynał się nowy dzień. Słońce nieśmiało muskało parapety, jakby przepraszając, iż oświetliło świat, w którym porzuconych jest teraz o jedną duszę więcej.

Idź do oryginalnego materiału