**Dziennik, 15 maja 2024**
— „Ty rozbijaś rodziny!” — tak oto synowa oskarżyła mnie o coś, czego choćby nie zrobiłam.
Wyobrażacie sobie? Powiedziała mi prosto w twarz, iż marzę o zniszczeniu ich małżeństwa. — Głos Bronisławy Kazimierownej, starszej, inteligentnej kobiety o zmęczonych oczach, drży z emocji. — Wypowiedziała to bez cienia zażenowania, jakby sumienie było jej całkiem obce. A ja przecież… ja chciałam tylko dobrze.
Wszystko zaczęło się dwa lata temu, gdy jej syn, 27-letni Arnold, wpadł w tarapaty. Właśnie ożenił się z dziewczyną z małego miasteczka — Eweliną. Młodzi wynajmowali kawalerkę na Ursynowie, niby nieźle, choćby odkładali powoli na własne M. Ale kryzys nikogo nie oszczędza: Arnold stracił pracę, a czynsz stał się nie do udźwignięcia. Więc Bronisława Kazimierzowna — kobieta o wielkim sercu — zaproponowała, by zamieszkali u niej, w jej trzypokojowym mieszkaniu na Ochocie.
— Pewnie skończyliby pod mostem — mówi z goryczą. — A ja ich przygarnęłam. Swoich się nie wypiera.
Z początku było jako tako. Ale gwałtownie okazało się, iż Ewelina daleka była od domowych obowiązków. Po niej zostawały kłęby włosów w wannie, nieposłane łóżko, brudne talerze w zlewie. Naczynia, jak twierdzi teściowa, myła tylko wtedy, gdy nie miała już z czego jeść — i to wyłącznie dla siebie.
— Potrafiła usmażyć jajecznicę, zjeść — i zostawić patelnię taką, jak była. Zero szacunku. Bałam się choćby słowa powiedzieć — od razu krzyczy, iż ją znieważam. A ja przecież tylko chciałam, żeby zrozumiała: to nie hotel, to mój dom.
Bronisława wspomina, jak próbowała nawiązać nić porozumienia: mówiła spokojnie, życzliwie, oferowała pomoc. W odpowiedzi dostawała tylko wrogie spojrzenia i wyrzuty. Ewelina uważała, iż skoro ich przyjęli, to teraz „gospodyni” ma cierpieć w milczeniu.
— Doszło do tego, iż przestałam zapraszać gości. Gdy przyjechała moja siostra, westchnęła ciężko, widząc ten chaos. Spłonęłam ze wstydu. Całe życie żyłam w porządku, a tu — jak na śmietniku.
Syn, jak mówi Bronisława, starał się nie wtrącać. Mówił tylko: „Zostaw, sami się dogadamy”. Ale w końcu matka straciła cierpliwość i postawiła ultimatum: albo on przemówi żonie do rozumu, albo będą musieli się wyprowadzić. Rozmowa odbyła się, i Ewelina zaczęła sprzątać — byle jak, na odczepnego, ale zawsze.
Spokój nie potrwał długo. Kłótnie nasilały się, Ewelina wrzeszczała, iż „nie jest sprzątaczką” i „nie będzie żyła pod czyjąś dyktaturą”. Gdy Arnold próbował ją uciszyć, zarzucała mu, iż jest maminsynkiem, i rzucała talerzami.
W końcu wyprowadzili się. Wrócili do wynajmowanej kawalerki, wzięli kredyt. A Bronisława została sama — pierwszy raz od dawna.
— Wtedy usiadłam na kanapie i w końcu odetchnęłam. Posprzątałam mieszkanie do połysku, otworzyłam okno i cieszyłam się ciszą. Nie jestem złośliwa, ale poczułam ulgę. Nikt nie śmieci, nikt nie obraża. Mój dom znów był mój.
Niestety, spokój nie trwał. Tydzień później synowa zadzwoniła. Można by pomyśleć, iż chce podziękować za gościnę. Ale nie. Ewelina dzwoniła, by obwiniać.
— To twoja wina — powiedziała — iż twój syn jest takim maminsynkiem. Ciągle mnie z tobą porównuje: „Mama robi to lepiej”, „U mamy jest czysto”. Niszczysz nasz związek! Chcesz, żebyśmy się rozwiedli!
Te słowa uderzyły Bronisławę jak pięścią w twarz.
— Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zrobiłam przecież wszystko, co w mojej mocy. Nie wtrącałam się, cierpliwie znosiłam. A teraz okazuje się, iż dla nich jestem „rozbijaś rodzin”?
Ewelina wyznała, iż Arnold często stawiał ją za przykład. A ją to wkurzało, bo uważała to za manipulację.
— I co w tym złego? jeżeli przez całe życie dbałam o dom, a syn to docenia — to powód do złości?
Od tamtego dnia Bronisława zerwała kontakt z synową.
— Dałam jej tyle dobrego. A w zamian stałam się wrogiem. Niech żyją, jak chcą. Nie żywię urazy. Ale więcej nie będę znosić.
Mówi spokojnie, ale w jej głosie czuć zmęczenie. Głębokie, nagromadzone przez lata zmęczenie kobiety, która chciała tylko pomóc synowi, a została uczyniona winowajczynią.
— A syn? — pytam. — Kontaktuje się z tobą?
— Kontaktuje. Ale tylko w sprawach praktycznych. Przychodzi, pomaga. Ale czuję, iż trzyma dystans. Pewnie boi się znowu znaleźć między młotem a kowadłem.
Bronisława patrzy przez okno, gdzie zapada zmierzch.
— A ja chciałam tylko trochę ciepła. Ciepła i szacunku. Czy to aż tak wiele?