Osiedlił się Potomek…

polregion.pl 6 godzin temu

Pewnego mrocznego, jesiennego wieczora zrozumiałam, iż w moim brzuchu zamieszkał syn.
Od razu wiedziałam, iż to syn, a nie na przykład glista.
I zaczęłam go sumiennie wychowywać.
Karmiłam go witaminami, faszerowałam wapniem i dzielnie łykałam tran.
Syn nie doceniał moich starań – po pięciu miesiącach rozdął mój brzuch do rozmiarów plażowej piłki. Ciągle się wiercił i czkawka go męczyła.
Dumnie nosiłam przed sobą brzuch z synem i przyjmowałam gratulacje oraz mandarynki. Jadłam je ze skórką, udając wytworną damę.

Wieczorami słuchaliśmy z synem Vivaldiego i tragicznie czkaliśmy w rytm „Czterech pór roku”.
Po sześciu miesiącach złapałam się na lizaniu kamienia z algami, który wyciągnęłam z akwarium. Nie chciałam tego robić. Spełniałam rozkazy syna.
Po siedmiu miesiącach jadłam na kilogramy surową kaszę gryczaną. Syn się ze mnie naśmiewał.
Po ośmiu miesiącach mieściłam się tylko w babcinej szlafroku i kraciastym kombinezonie, który czynił mnie podobną do żony Karolka. Syn urósł i nie zostawił mi wyboru.
Po dziewięciu miesiącach przestałam widzieć własne stopy, porę dnia rozpoznawałam po intensywności czkawki syna. Jadłam algi, surową kaszę, mandarynki ze skórką, węgiel leczniczy, suchą glinkę do maseczek, żułam filtry papierosowe i bananowe skórki.

Nie obcinałam włosów, bo babcia Hela z parteru zawyrokowała, iż tym skracam życie syna.
Nie podnosiłam rąk do góry, by nie owinął się pępowiną.
Nie pozwalałam nikomu pić z mojego kubka.
Sumiennie wpychałam sobie czopki z papaweryną, żeby syn nie urodził się za wcześnie.
I wpychałam je nie tam, gdzie trzeba. Co z tego, iż o kilka centymetrów za daleko?

Drapałam brzuch do krwi, naprawdę bojąc się, iż zaraz pęknie.
Kupiłam synowi wózek, łóżeczko, dwadzieścia dwie paczki pieluch, wanienkę, podstawkę do wanienki, jodynę, watę, sterylne chusteczki, dziesięć butelek, tuzin smoczków, ze dwadzieścia pieluszek, trzy kołderki, dwa materace, kojec, rowerek, osiem czapeczek, mnóstwo ubranek, pięć ręczników, dwadzieścia śpioszków, niezliczone body, szampon, oliwkę, rurkę gazową, odciągacz kataru, lewatywę, dwa termofory, szczoteczkę do zębów, karuzelę, dwa worki grzechotek i żółty nocnik.

Woziłam nocnik w wózku po mieszkaniu, prałam i prasowałam z dwóch stron wszystkie pieluchy, ubranka i resztę, a moja mama po kryjomu dzwoniła do psychiatry.

Syn miał się urodzić między 12 lipca a 3 sierpnia.
Dwunastego lipca spakowałam dwie torby. W pierwszej były: kapcie, żel pod prysznic, szampon, szczoteczka, papier, długopis, chusteczki, grzebień, skarpetki i telefon.
W drugiej – dwie pieluszki, pampers na 3 kg, body, błękitna czapeczka, niebieski „kocyk” z uszkami, koronkowa rożek i smoczek-słonik.

Trzynastego lipca przestawiłam torby do pokoju i postawiłam przy łóżku.
Czternastego kupiłam spacerówkę i przeniosłam do niej nocnik.
Piętnastego mąż uciekł do innego pokoju.
Szesnastego zjadłam podwójną dawkę tranu i zająSiedemnastego lipca obudziłam się z płaczem, a mój syn, jakby czując moją rozpacz, postanowił wreszcie przyjść na ten świat, i o północy, gdy zegar wybił dwanaście uderzeń, po raz pierwszy przytuliłam do serca mój największy skarb – mojego małego, cudownego Stasia.

Idź do oryginalnego materiału