DZIENNIK MĘŻA: JADWIGA – OPOWIEŚĆ O NIEAKCEPTOWANEJ SYNOWEJ
Gdy przyprowadziłem do domu moją dziewczynę Jadzię, w mieszkaniu zapanowała dziwna cisza. Ojciec, Zbigniew, siedział cicho w kącie, ani słowa na jej temat – ani dobrego, ani złego. Zdawało się, iż jego zdanie nic tu nie znaczy. Za to matka, Halina, nie omieszkała zasypać Jadzi gradem pytań. Patrzyła na nią podejrzliwie, jakby próbowała dostrzec w niej podstęp, fałsz albo po prostu – iż „nie ta”.
Jadzia od razu jej się nie spodobała. Niska, niepozorna, ubrana zbyt skromnie – wyglądała, jakby dopiero co wyszła ze szkoły. Warkocze tylko potęgowały to wrażenie. Gdzie manicure, makijaż, modne ciuchy? Nie taką synową widziała dla swojego jedynego syna. U sąsiadów dziewczyna – Kinga – prawdziwa piękność, rodzice mieli stanowiska: ojciec dyrektor mleczarni, matka główna księgowa. I Kinga zawsze na mnie zerkała. Oto kogo powinienem był poślubić, a nie tę… szarą myszkę.
Ale ja byłem nieugięty. Kochałem Jadzię do szaleństwa. Gdy matka odciągnęła mnie na bok i zaczęła namawiać, żebym zastanowił się nad Kingą, przerwałem jej ostro:
— Kocham Jadzię. Już złożyliśmy papiery. Koniec tych rozmów, mamo.
Ślub wzięliśmy cicho, skromnie – tak chciała Jadzia. Mówiła, iż lepiej oszczędzić pieniądze na życie. Matka wściekała się, uważała to za kompromitację. Ale ja stanąłem po stronie żony.
Mieszkaliśmy z rodzicami. Halina nieustannie krytykowała synową: to źle gotuje, to o mnie nie dba, to sprząta byle jak. Długo znosiłem, aż w końcu powiedziałem stanowczo:
— Wyprowadzamy się.
Wynajęliśmy mieszkanie. Pieniędzy brakowało, było ciężko, ale harowałem jak wół. Potem wpadłem na pomysł budowy własnego domu. Do tego Jadzia poszła na pedagogikę – z jej wsparcia kilka było pożytku. Wszystko trzymało się mojej upartości.
Jadzia uczyła się zawzięcie, skończyła z czerwonym dyplomem. Pełna euforii pobiegła do teściowej – może teraz ta w końcu zobaczy, jak się stara. Ale Halina tylko burknęła:
— Męczysz mojego syna. Nie taką żonę powinieneś był wybrać. Z Kingą byłoby ci lżej.
Jadzia wyszła ze łzami w oczach. Nie poskarżyła się przede mną. I tak miała w życiu dostatek bólu. Ojciec je porzucił, gdy matka wpadła w alkoholizm. A matka, choć kochała córkę, w opiłkach stawała się obca, straszna. Jadzia głodowała, chowała się przed pijacką bandą odwiedzającą dom. Dopiero miłość do mnie stała się jej ratunkiem.
Urządziliśmy dom, przyszły dzieci. Najpierw pracowała jako nauczycielka, później została wicedyrektorką. Urodzili się dwaj synowie – Kacper i Bartosz. Teściowa uwielbiała wnuków. Niańczyła z radością, ale do Jadzi wciąż odnosiła się chłodno, niemal wrogo. Komunikowały się tylko na poziomie „cześć” – „pa”.
Synowie dorośli, poszli do szkoły lotniczej w innym mieście. Najpierw jeden, potem drugi. Dom opustoszał. Zbigniew umarł – cicho, niepostrzeżenie, tak jak żył. Halina została sama, ale choćby teraz nie chciała przychodzić do Jadzi. Wewnętrzny lód nie stopniał.
Jadzia skończyła 45 lat. Na jubileusz zjechali się wszyscy – synowie z narzeczonymi, przyjaciele, sąsiedzi. choćby teściowa przyszła, choć siedziała na uboczu. W środku zabawy Jadzi nagle zrobiło się słabo. Usiadła, zbladła. Wszyscy przestraszyli się.
Następnego dnia poszła do szpitala. Wróciła z wiadomością, od której sama oniemiała: jest w ciąży. Powiedziała mi wieczorem. Długo milczałem, w końcu szepnąłem łagodnie:
— Za późno już, Jadziu. Trzeba się pozbyć. Ludzie się będą śmiać…
Skinęła głową. Ale coś w niej pękło. Została sama, skulona z bólu. Rano poszła do teściowej. Jej własna matka nie żyła, nie miała z kim porozmawiać. Myślała: może usłyszy od niej twarde słowo, wtedy łatwiej będzie podjąć decyzję…
Halina milczała. A potem niespodziewanie rozpłakała się. Opowiadała, jak urodziłem się słaby, jak ratowała mnie nocami, jak bała się stracić. Jadzia słuchała w milczeniu, aż w końcu podeszła i przytuliła ją – pierwszy raz. I sama zalała się łzami, zaczęła mówić o dzieciństwie, o matce pijaczce, o strachu i głodzie.
Płakały może godzinę. Razem. Obce, a jednak w tamtej chwili – najbliższe sobie.
A wieczorem teściowa przyszła do naszego domu. Bez zapowiedzi.
— Nie do ciebie przychodzę, tylko do Jadzi – powiedziała.
Jadzia wybuchnęła płaczem. Nigdy tak do niej nie mówiono – ani jej matka, ani teściowa.
Usiedli przy stole. Halina wzięła Jadzię za rękę:
— Nie waż się pozbywać dziecka. Urodzimy je. Zdążymy. Jeszcze nie jesteś stara. To szczęście. Nie każdemu się je daje. A do ciebie sama przemówię.
Tak postanowili. I w wyznaczonym czasie urodziła się dziewczynka – Hania. Taka śliczna, z kręconymi włosami i długimi rzęsami. Gdy położono ją na piersi matki, Jadzia nie wytrzymała i zapłakała – ze szczęścia.
Ja i teściowa odebraliśmy je ze szpitala. Halina sprzedała swoje stare mieszkanie i przeprowadziła się bliżej, by pomagać z maleństwem. Przychodziła codziennie, jak do pracy. Z Jadzią nie tylko się dogadywały – stały się przyjaciółkami. Godzinami gadały w kuchni, plotkowały, śmiały się.
I po raz pierwszy w życiu Jadzia miała mamę. Nie rodzoną – ale prawdziwą. Ciepłą, akceptującą. Taką, która przytuliła w ciężkiej chwili i powiedziała: „Nie jesteś sama”. I to było najcenniejsze, co można usłyszeć na tym świecie.
Dziś wiem, iż czasem miłość przychodzi z najmniej oczekiwanego miejsca. A największe cuda rodzą się z łez i wybaczenia.