Nie wiem, dlaczego tak ciężko było mi wrócić. Patrzyłem na ciebie z Księżyca jak Twardowski. Dziękowałem w myślach za to, iż pielęgnujesz ten mój domek – nasz domek – i podlewasz w nim wszystkie kwiaty. Kurze i pajęczyny generowały się z tęsknoty za mną w gigantycznym tempie, ale ty wszystko konsekwentnie czyściłaś, zalepiałaś wszystkie ryski. Odmładzałaś nasze dziecko, przemieniając jego wciąż pękającą twarz w idealnie gładką maskę, pogodną, rumianą, pozbawioną zmarszczek naokoło oczu. A ja myślałem o tobie jak o kimś strasznie odległym, chociaż to ja byłem daleko, a ty znajdowałaś się tylko jedną spadającą gwiazdę ode mnie.
Okropnie było patrzeć, jak bez sensu były te twoje wysiłki. Polakierowane z wierzchu deski pleśniały w środku, rozpadały się, wilgotniały coraz mokrzej, aż żadna lśniąca warstwa nie była w stanie tego ukryć. Jak idealnie przypudrowana skóra chowająca pod spodem zgniłą tkankę, w którą zatapiają ci się palce, gdy chcesz zrobić polikom puci-puci. Nasz piękny domek był pomalowany na różowo, iż niby krwisty, i tylko po rybich oczach dało się poznać, iż dawno jest już martwy.
„Będzie lepiej” – myślałem głęboko nigdzie, ale niestety nie było. Serce nie jest z gumy, nie można rozciągać go w związku na odległość, nisko na ziemi i wysoko w piekle, bo w końcu pęknie, tak jak pękły wreszcie okna w naszym domku, gdy powstające powolutku pajęczyny szczelin przewyższyły liczbą ich gładkość, a wyrzucone w powietrze szklane odłamki pocięły nam obojgu nadgarstki i wypełniły płuca, tak iż ciągle jeszcze zdarza mi się rzygać krwią.
I gdy tak wiszę żałośnie nad muszlą klozetową, przypominam sobie pierwsze siku, które zrobiłem, kiedy ją postawiliśmy. Przywołuję opuszkami palców szorstkie ściany, zanim pokryliśmy je naszą posoką zupełnie jak farbą. Wspominam klejenie mebli na ślinę i wkręcanie śrubek przez wiercenie kłykciami. Każdy krok, po którym zaskrzypiała podłoga i każdy śmiech mknący przez szyby wentylacyjne. Szepty chowane pod poduszkę oraz miękkie słowa, którymi wypełnialiśmy poszewki. Łzami myliśmy podłogę, w pocie praliśmy prześcieradła. Delikatnym meszkiem z naszych policzków tworzyliśmy elektryczność, gdy pocieraliśmy je leciutko o siebie.
Na długo nim rozczarowanie zaczęło dusić nas jak gaz z piekarnika, nim położyliśmy pierwsze styknięcia nosami jako fundamenty pod nasz dom i pierwsze iskry w oczach pod pomniki na nagrobki niezaistniałych dzieci, obiecaliśmy sobie, iż wsiądziemy do pociągu i pojedziemy gdziekolwiek. Spróbujemy być sobą nigdzie, skoro gdzieś ciągle każą nam być kimś. Zastanawiam się, czy cokolwiek potoczyłoby się inaczej, gdybyśmy to zrobili. Czy nasz dom byłby trwalszy, gdybyśmy wypełnili ściany czystszymi wspomnieniami? Czy porażka byłaby troszkę słodsza?
Teraz pozostało tylko ją pochować, podzielić popioły na pół. Pobrudzić się nimi raz na jakiś czas, ja częściej, ty rzadziej, bo ty jesteś czystsza ode mnie. Poczuć czasami ich zapach, troszkę spalenizny, troszkę wędzarni, troszkę jajecznicy, troszkę kapsułek do prania.
A może kiedyś spotkamy się w miejscu, w którym stał nasz dom, bo oboje będziemy akurat chcieli go wspomnieć? I nie będziemy ukrywać już wspólnych uśmiechów.
I powiemy sobie: „Hej, to tutaj rodziło się wszystko”.
23.10.2024
Statystyki: autor: Bernierdh — 19 maja 2025, 21:06