Minęło trzydzieści lat, odkąd nie był w Raciborzu, w swym rodzinnym mieście.
Kiedy wysiadł na dworcu, przypominał mu się, stary z przed powodzi. Sala bilardowa, dym z papierosów, bezpowrotnie odszedł na zawsze. On nigdy nie palił, ale wieczorem, dym robił niesamowitą atmosferę. Ktoś kto wchodził na tę salę, wyłaniał się jakby z chaosu. Widać było tylko jego zarys, jesienią lub zimą przy słabym świetle takie postacie wyglądały jak dusze potępionych. Na Marka działało to, jak dobrze zapowiadający się thriller albo horror, które w czasach młodości namiętnie oglądał.
Z dworca poszedł do hotelu, który mieścił się naprzeciwko. Wynajął pokój na tydzień. Położył walizkę na łóżku, wziął szybki prysznic i postanowił pójść na rynek, który był jakieś dwieście metrów od hotelu.
Na rynku było pełno ogródków, adekwatnie wypełniały cały plac, kiedy był tu ostatnio, istniała tylko jedna restauracja, dzisiaj do wyboru do koloru, ale ta którą pamiętał, do dzisiaj istniała. „Raciborska” należała jeszcze do postkomunistycznego „Społem”. Usiadł przy stoliku, zaraz podeszła do niego, młoda dziewczyna. Poprosił o kawę, dochodziła dwudziesta i jak na niego, to zdecydowanie, za późno, zwłaszcza, iż dzisiaj wypił już dwie. Dzisiaj jednak, nie zamierzał wcześnie się kłaść do łóżka, co prawda był trochę zmęczony podróżą, ale choćby bez kawy, nie zasnąłby tej nocy. Minęło tyle lat, nie dałoby się na spokojnie odpocząć, musiał od razu zobaczyć, jak dzisiaj wygląda rodzinne miasto, którego od trzydziestu lat nie widział.
Młoda dziewczyna podała mu kawę i poszła do innego stolika, a on przypomniał sobie kelnera, który go tutaj przed laty obsługiwał. Strasznie chudy, bez zęba na przedzie, z kolczykiem w uchu i idealnie wyprasowanej, białej koszuli. Homoseksualista, który w tamtych czasach lekko nie miał, wielu młodych mężczyzn, po spożyciu większej ilości alkoholu była dla niego bardzo upierdliwa. Pewnego wieczoru, jeden z takich młodzieńców zamówił śledzie w śmietanie, kiedy kelner mu go przyniósł, tamten złapał go za krawat w stylu śledź i zanurzył w śmietanie. Reszta jego kumpli prychnęła śmiechem, a kelner cóż… za chudy, za słaby, zagryzł zęby i szybkim krokiem poszedł na zaplecze. Później Marek już nigdy nie widział go w krawacie.
- interesujące czy ten człowiek jeszcze żyje – pomyślał, mając przed oczami jego twarz. Z zamyślenia wyrwała go kelnerka, pytając, czy coś jeszcze podać. Poprosił o rachunek, miał ochotę przejść się po rynku, a potem odwiedzić kilka znajomych miejsc i zobaczyć, co tam teraz się mieści.
Na rynku, puby były zapełnione, nic dziwnego, w piątek wieczorem wszędzie tak jest. Po tygodniu pracy, każdy chce trochę wyluzować, szczególnie latem. Dzisiejszy Racibórz niczym nie różnił się od tego typu miast w Holandii, Niemczech czy Anglii i chociaż, kiedyś narzekał, iż nie jest tak jak na zachodzie, to teraz, tego starego klimatu trochę mu brakowało. Przechadzając się po rynku zainteresował go jeden lokal, znajdujący się na rogu rynku „ Browar Rynek”. Pamiętał, iż kiedyś mieścił się tam sklep z chemią i kosmetykami. Wszedł do środka, za drink barem zauważył kadzie, zapytał barmana:
- Czy ważycie tu piwo?
- Tak – odpowiedział nieco zajęty, przygotowywaniem drinków.
Knajpa przypominała raczej szynk w starym, czeskim stylu niż typowy pub. Było zbyt wąsko by usiąść przy barze, podłoga ceglasta, ciekawie zrobiona. - Ktoś musiał włożyć w to dużo pracy - pomyślał. Boczna ściana do połowy w białych i czarnych kafelkach. Dużo ludzi, gwar, brakowało tylko dymu papierosowego do starego klimatu. Wyszedł lekko uśmiechnięty, przypomniał sobie night club, w którym przez kilka lat stał na bramce, a mieścił się niedaleko tej knajpy. Postanowił sprawdzić co tam się dzieje. Przeszedł jakieś sto metrów ul. Szopena, skręcił w prawo na Rzeźniczą i był na miejscu.
Dawniej świecił tam czerwono żółty neon „Labirynt”. Przychodzili tu różni ludzie, drobni biznesmeni, lokalni przestępcy, cinkciarze, alfonsi i polscy Niemcy. Tych najbardziej „kochały” miejscowe kurewki, byli bardzo hojni, często nie wiedząc z kim mają do czynienia. zwykle taki gość zasypiał przy stoliku i trzeba było go wynieść na zewnątrz. Kiedy leżał na zielonej trawce, panienki sięgały do ich kieszeni, wyciągając z portfeli, to co im jeszcze zostało.
Nie miał pojęcia, co tam teraz się mieściło, być może Dom Kultury, który to wynajmował, przejął lokal z powrotem i mieści się tam teraz galeria młodych artystów. Był by to całkiem niezły pomysł, bo night cluby niejednemu, młodemu człowiekowi zwichrowały psychikę.
Marek w tego typu lokalach zmarnował sobie karierę. Był dobrze zapowiadającym się kick bokserem, w wieku dwudziestu lat zdobył tytuł mistrza Polski i w swoim mieście stał się popularny. Każdy chciał go znać, postawić kielicha. Szef Labiryntu zaproponował mu pracę, no i zaczęło się. Kobiety, alkohol i poczucie przesadnej wartości. Na zawodach było coraz gorzej, zresztą przestało mu na tym zależeć. Spodobała mu się bramka, bycie takim lokalnym bohaterem w zupełności mu wystarczało. Teraz kiedy o tym myśli, bardzo żałuje swojej głupoty, niczego nie osiągnął, a bramka w późniejszym czasie, bardzo skomplikowała mu życie.
Wrócił na rynek, przeszedł się dookoła niego i przyszła mu ochota na coś mocniejszego. Wszedł do najbliższego pubu, usiadł przy barze, na szczęście w tym lokalu nie było tłoku.
- Słucham? – odezwał się barman.
- Żywca proszę – powiedział, spoglądając na człowieka za barem. Facet już zdecydowanie w starszym wieku, ale jego rysy twarzy wydawały mu się znajome, tylko nie mógł sobie przypomnieć skąd zna, te lekko skośne oczy.
Tamten podając mu piwo, też przez chwilę się przypatrzył i zastanowił chwilę nad jego twarzą.
Po dłuższej chwili odezwał się barman:
- Marek?
- Tak, ale o ile chodzi o ciebie, to kojarzysz mi się, tylko nie wiem, gdzie cię wsadzić?
- Andrzej, Szary – powiedział z niedowierzaniem, iż widzi Marka.
Teraz sobie przypomniał, wieczny barman i kelner, chyba wszystkie raciborskie knajpy zaliczył. Był zawsze zabawnym człowiekiem, nie cierpiał chamstwa i miał swój styl. Kiedy przygotowywał drinki, w jego ruchach była specyficzna elegancja, pełna spokoju i wdzięku. Dzisiejsi barmani to showmani, cyrkowi żonglerzy. Niby fajnie, sprawnie, ale brakuje im pewnej szlachetności ruchu. Szybkość to siła, która spala, bardzo przydatna w boksie, ale barman, to trochę taki gimnastyk artystyczny, ruch trzeba widzieć od początku do końca i właśnie Szary miał ten sznyt i spokój buddyjskiego mnicha.
- Kopę lat – powiedział Marek, przypominając sobie starego znajomka.
- Tak… zapomniałem, iż istniejesz, teraz kiedy cię zobaczyłem, przypomniałem sobie, iż dawno, dawno temu, pewien gość chodził po tym mieście i lepiej było mu schodzić z drogi.
- Oj! Nie pamiętam, takiego gościa, to musiało być naprawdę bardzo dawno – powiedział lekko się uśmiechając, Marek. Usiłował sobie teraz przypomnieć, o ile Andrzej jest od niego starszy, to była duża różnica, jakieś dziesięć, piętnaście lat, postanowił zapytać:
- Skoro ja mam pięćdziesiąt pięć, to tobie, ile już stuknęło?
- W kwietniu skończyłem sześćdziesiąt dziewięć.
- No, nieźle, nie myślisz o emeryturze?
- Daj spokój, zwariowałbym, od dziesięciu lat prowadzę tę knajpę i całkiem nieźle się kręci. Poza tym, pięć lat temu zmarła mi żona i tym bardziej siedzenie w domu by mnie dobiło. No, ale powiedz, co tam u ciebie, co przez te wszystkie lata robiłeś – zapytał, zmieniając temat.
Marek spojrzał w sufit, chwilę się zastanowił i zaczął:
- Wiesz… po tej całej zadymie w „Kwadransie” - Tu na chwilę zamilkł, spojrzał znowu w sufit, przypomniał sobie o czymś dla niego bardzo bolesnym i nie chcąc się wdawać w szczegóły, kontynuował. - Miałem już dość takiego życia. Wyjechałem najpierw do Niemiec pracowałem na budowie, potem przy sortowaniu towaru w markecie, nigdzie mi się nie podobało i po roku wyjechałem do Holandii. Tam zdecydowanie bardziej mi się spodobało, pracowałem w hurtowni spożywczej przez pięć lat. Potem drugie tyle przy składaniu wiatraków, a jak zaczęła się moda na Anglię to i mnie wzięło. Na początku również budowlanka, tylko ta lżejsza, wykończeniówka. Potem zaczęło mi trochę brakować treningu. Rozglądałem się za jakimś klubem, no i znalazłem. Co prawda to był Thai boxing, brutalniejsza forma Kick boksingu, ale spodobało mi się. Forma wróciła, zacząłem jeździć na zawody, wygrałem kilka turniejów, ale wiadomo, za stary byłem, żeby osiągnąć konkretne sukcesy. Z czasem zacząłem trenować innych i nieźle mi szło, zrobiłem kurs trenerski, no i trenuję młodych do dzisiaj.
- No, to całkiem nieźle, ale wtedy tak po prostu zniknąłeś, nic nikomu nie powiedziałeś, nie dałeś namiarów. Teraz rozumiem, miałeś dość, a teraz po latach odwiedzasz Racibórz i przypominasz sobie stare czasy.
- Dokładnie, przed chwilą byłem zobaczyć „Labirynt”.
- Hahaha… no tak, nic po nim nie zostało, przejął go właściciel, czyli Dom Kultury, ale nic się tam nie dzieje.
- To teraz to miasto takich typowych nocnych klubów nie ma „Kwadrans „poszedł z powodzią, „Labirynt” nie działa.
- Tak, za to pubów od groma – powiedział z zadowoleniem Szary.
- Zauważyłem, wcześniej wpadłem zobaczyć ten… no… „Browar Rynek”
- No, całkiem interesująca knajpa, tylko wszystko zależy od piwowara, na początku był naprawdę gość, który się na tym znał i waliły tam tłumy innym razem jakiś pacan i wszyscy narzekali. Dzisiaj chyba jest znowu okej.
- Aha, rozumiem, ale wystrój jest, jak z tych czeskich szynków, które co weekend odwiedzało się w latach dziewięćdziesiątych.
- Tak, pamiętam, wtedy w Czechach, jak na naszą kasę, wszystko było o wiele tańsze. Stare czasy, jeździło się tam na zakupy, a teraz oni przyjeżdżają do nas.
- Cóż, wszystko się zmienia, ale chyba źle nie jest?
- No nie, tylko ten czas tak leci, człowiek nie ma już tego zdrowia, tej sprawności…
- Tak, to prawda, ale chyba jeszcze nic poważnego ci nie dolega?
- No, wiesz… dorobiłem się cukrzycy, z ciśnieniem też problem, nie mówiąc o cholesterolu.
- O!? to jednak nie wesoło, ja jak na razie tylko cholesterol, ale mam to w dupie. Moja babcia mówiła: „Umrzeć zdrowo nie wypada”.
- Hahaha… ja adekwatnie też się do tego stosuję, ale za dużo tego niezdrowego. No, a tam na obczyźnie poznałeś jakąś panią, z którą się związałeś?
- Nie, byłem parę lat z taką jedną Agnes, ale ostatecznie nie wyszło…
- Hm… cóż bywa i tak, a… no wiesz – Trochę się zawahał, czy kontynuować.
- Tak! Agata znaczyła dla mnie bardzo dużo i ta jej śmierć, do dzisiaj nie dają mi spokoju, po rozstaniu z Agnes uświadomiłem to sobie. Wróciłem tutaj by sobie to wszystko poukładać.
- Rozumiem… wiesz, gdzie jest pochowana?
- Na „Jeruzalem”. Byłem na jej pogrzebie, potem już nigdy i teraz nie pamiętam, ale słyszałem, iż Iwona co jakiś czas odwiedza jej grób.
- Jaka Iwona?
- „Blondi”
- A! ta striptizerka.
- Tak, mieszka tu niedaleko, na Długiej. Czasem przychodzi tutaj na drinka.
- A konkretnie, gdzie na Długiej?
- 6/3 nazwisko Kowalska.
- Oj, pamiętam, była z niej laska, ciało idealne. Fakt, przyjaźniła się z Agatą.
- No, po tych zadymach została kurewką, potem wyjechała za granicę, a teraz cóż, chodzi na spacery, wpada tutaj, ale o starych czasach nigdy nie wspomina.
- interesujące czy mnie pozna? – powiedział dopijając resztę piwa. Był już trochę zmęczony, pożegnał się z Andrzejem i poszedł do Hotelu, wreszcie odpocząć.
Statystyki: autor: Krokus — 20 sty 2025, 19:54