One Piece Live Action – recenzja serialu. Warto było czekać

popkulturowcy.pl 1 rok temu

2023 to wyjątkowo intrygujący rok dla fanów Załogi Słomkowego Kapelusza. Na platformie Netflix debiutuje One Piece Live Action a w nim aktorskie wersje Luffyego i reszty paczki. I chociaż live action na bazie popularnych bitewnych anime to zwykle proszenie się o zawód wśród fanów, to ta seria do owego formatu zaadaptowała się świetnie! Nie obeszło się jednak bez problemów i pewnych spornych rozwiązań.

Jeżeli spojrzeć na fandom One Piece i dyskusje w Internecie skupione dookoła tej historii, to jednym z tematów, który ekscytował ludzi najbardziej (oprócz Gear 5 w anime) była właśnie kwestia One Piece Live Action. Zapowiedziana już kilka lat temu amerykańska produkcja została ostatecznie stworzona przy współpracy Kaji Productions i Tomorrow Studios Shueisha. Jak to bywa z tym słynnym hamburgerowym spojrzeniem na kwestię anime. Na sympatyków serii padł tak blady strach, jak i pojawiły się nadzieje. Ciężko się dziwić, ponieważ One Piece jest mangą wydawaną od 1997 roku, która doczekała się na dzień dzisiejszy ponad 1000 rozdziałów i odcinków anime.

Jest to seria o wyjątkowym statusie w Japonii (gdzie głównym bohaterom dosłownie stawiano masywne pomniki), a sprawy nie ułatwiał fakt, iż w osiem odcinków postanowiono zmieścić cały początek przygód przyszłego Króla Piratów. Na start historii składa się wypłynięcie Monkey D. Luffyego w morze i uformowanie się jego pirackiej załogi, z którą to ruszył dalej. Niniejszą recenzję dedykuję zarówno weteranom One Piece, jak i tym, co dopiero swoją przygodę planują zaciekawieni, jak to ten projekt wyjdzie w praniu. Sam od 2014 jestem na bieżąco z komiksem, chociaż nie angażuję się już w tę historię jak kiedyś. Mimo to bywało i tak, iż potrafiłem cały dzień spędzić na fanowskiej grupie, dyskutując z innymi czytelnikami o bieżącej fabule i przyszłych przygodach załogi.

Chociaż ta zajawka to czasy minione, skłamałbym pisząc, iż na One Piece Live Action bardzo nie czekałem. Nie trzymając więc dłużej w niepewności, mogę śmiało napisać, iż stojąca za tym projektem ekipa nadzorująca oraz aktorzy spisali się na medal! Naprawdę jestem w szoku. Kończąc ostatni epizod byłem zdumiony, iż udało się na VOD wrzucić coś, co z dumą może się tytułować One Piece. Oczywiście, jest w tym niemała zasługa tego, iż nad całym przedsięwzięciem czuwał autor mangi i angażował się w produkcję. Widać to gołym okiem, bo chociaż pewne kompromisy są zawsze niezbędne, to każdy odcinek jest wyraźnie oparty na wydarzeniach z mangi i twórcy wiedzieli, czego będzie wypatrywał widz.

Zacznę od największej zalety One Piece Live Action, czyli od tego, iż naprawdę udało się tu w formie ośmiu około godzinnych odcinków rozpocząć i zakończyć sagę. Wystartować od Luffyego w małym podziurawionym stateczku, a skończyć na tym, jak wraz z przyjaciółmi odpływają po pokonaniu piratów Arlonga. Jako iż pierwsze przygody Luffyego w mandze oraz wyspy, jakie odwiedzał, nie były specjalnie rozbudowane (tak fabularnie, jak i w postacie na nich), twórcy postanowili to wykorzystać i stworzyli coś, co można nazwać remasterem mangi.

Eiichiro Oda, jak każdy piszący latami twórca takich mang, stopniowo zaludnia swój świat, otwierając przy tym nowe wątki i poszerzając wiedzę czytelnika o realiach. Wiadomym jest, iż gdyby autor zaczął kreślić tę samą mangę raz jeszcze, ale już uzbrojony w całe swoje całe aktualne doświadczenie, pozwoliłby sobie na dużo bardziej złożoną historię. Tak właśnie odebrać można One Piece Live Action. Gdy w mandze na pojawienie się pewnych ważnych dla świata (i głównego bohatera) postaci musieliśmy czekać dziesiątki (jak nie setki rozdziałów), tak w serialu są one wprowadzane od razu. Ponadto, wiele z nich, dotychczas funkcjonujących tylko w obrębie tych pierwszych kilku wysp, wchodzi teraz ze sobą w logiczne i naturalne relacje, których nie uświadczyliśmy w mandze.

Świetny przykład stanowi chociażby postać Arlonga, kapitana załogi ryboludzi. Ten cieszy się ponurą sławą na morzu East Blue, będąc naczelnym gangsterem, z którym trzeba się liczyć. W komiksie jego wpływy były jednak mocno ograniczone, gdyż Arlong i jego piraci praktycznie nie oddalali się od wyspy, gdzie stacjonowali. Ostatecznie to bohater sam musiał się do niego pofatygować, a przed spotkaniem Luffy był dla ryboluda zupełnie nieistotny. One Piece Live Action to zmienia, gdyż Arlong z ekipą są aktywni w okolicy od samego początku. Niejeden fan One Piece będzie w pozytywnym szoku widząc, jak ten postrach okolicy odbywa dialog z Klaunem Buggym, szantażem zmuszając go do szpiegowania kapitana Słomkowych Kapeluszy. Jest to tylko jedna akcja, która zupełnie zmienia odbiór i przebieg tego, co tak dobrze znamy z mangi i anime.

Ekipa stojąca za One Piece Live Action nie bała się ingerować w kanoniczny materiał. Nie musieli, bo mieli błogosławieństwo autora. Jednocześnie nie mogli pozwolić sobie na chaos i samowolkę fabularną, bo były najważniejsze kamienie milowe i lokacje, które znaleźć się musiały. Jest to bardzo dobre podejście, bo zamiast po raz trzeci opowiadać dokładnie to samo, dostaliśmy coś, co może uchodzić za najpełniejszy początek dla całego One Piece. Jestem w stanie sobie z łatwością wyobrazić wieloletnich obrońców mangi, którzy właśnie historię opowiedzianą w wersji aktorskiej uznają za tą najlepiej rozbudowaną i ciekawą.

Złośliwie można napisać, iż One Piece Live Action robi dokładnie to, na co ludzie liczyli w przypadku przygód pewnego białowłosego łowcy potworów. Co ironiczne, tamta produkcja również szczyciła się tym, iż autor książek miał swój udział w nadzorze. Jak to się w praktyce skończyło, wszyscy wiemy. Przygody Słomkowych Kapeluszy dla kontrastu nie próbują udawać, iż potrafią być czymś innym od oryginału i dzięki temu lepszym. Czym jednak byłoby dobre show bez aktorów, którzy rozumieją swoje role? W One Piece Live Action jest to szczególnie ważne, bo Luffy przez cały seans zdobywa nowych kompanów, którzy później mają z nim popłynąć na Grand. Zoro, Nami, Usopp i Sanji to w końcu serce załogi, skupione wokół kapitana. Słów kilka więc o nich.

Iñaki Godoy jako Luffy to fantastyczny casting. Nie ma co się oszukiwać, to ikoniczna, ale i trudna do dźwignięcia rola. Wiecznie podekscytowany, krzykliwy i żyjący marzeniami pirat to postać, która odstraszyła by wielu widzów, gdyby ją przenieść do live action jeden do jednego. Wiadomo, iż manga jako specyficzny rodzaj komiksu posiada równie specyficzną dla siebie mimikę i dynamikę postaci. Próby oddania pewnych kadrów wprost to przepis na katastrofę, najczęściej w formie żenującej groteski. W One Piece Live Action Luffy Iñakiego na szczęście dobrze balansuje między nagłymi skokami emocji a spokojnym wyrażaniem myśli.

To prosty chłopak, który działa, nie myśląc o konsekwencjach, ale wciąż stara się postępować w oparciu o chociaż prowizoryczny plan. Przykładem tego jest baza marynarki, do której wchodzi, skradając się tunelem zamiast pchać się frontową bramą. Do tego jego znany z mangi szeroki uśmiech zastępuje tu ogólna wesołość na twarzy. Okrzyki radości, gdy już są, to okazjonalnie, ale w odpowiednich momentach, by właśnie widza nie spłoszyć. Zresztą w jego euforia łatwo uwierzyć, bo aktor ewidentnie cieszy się ze swojej roli i wie, jaki jest Luffy w oryginale.

Mackenyu Maeda jako Roronoa Zoro miał zdecydowanie najłatwiej. O tym, jak prosty i przewidywalny jest charakter zielonowłosego szermierza świadczy najlepiej fakt, iż fandom wykuł pojęcie “Zorotardyzmu”. To prześmiewcze i kpiące określenie narodziło się z obserwacji, iż fani Zoro po prostu lubią, jak ten idzie od wroga do wroga. Następnie załatwia ich swoimi katanami i idzie spać albo pić. Chociaż spłycające zjawisko to nie zmienia faktu, iż z całej piątki bohaterów połowę roboty u Zoro robi to, by aktor wyglądał, jak trzeba. I co widać było już po trailerach, Mackenyu to Zoro w każdym calu. Nie zapomniano o klasycznym gubieniu się w terenie, skłonności do alkoholu czy zastraszaniu oponenta. Ciężko wyobrazić sobie lepszego aktorskiego Zoro, skoro ten jest dokładnie taki, jaki być powinien. Ze wszystkimi tego wadami i zaletami.

Emily Rudd to interesujący wybór na Nami. Ta starsza o 10 lat od Iñakiego aktorka jest też odpowiednio poważniejsza, i to nie tylko od swojego kapitana, ale choćby od Nami znanej z mangi. Komiksowa nawigatorka – chociaż miała tą samą tragiczną przeszłość – pozwalała sobie w trakcie pierwszych spotkań z Luffym na pewną figlarność, uśmiechy czy pozory beztroskości. Rudd podchodzi do roli kociej złodziejki inaczej. Podkreśla to, jak musi być opanowana i czujna za całą załogę. Do tego jej charakter wydaje się dojrzalszy, bo sceny picia alkoholu z Zoro bardziej niż z imprezy mają wręcz klimat poważnej zadumy i rozważań o życiu. Jednocześnie tworzy to między ich postaciami ciekawą chemię, jakiej nie było w mandze czy anime. Chociaż rzadko się weseli, to na potrzeby oszukania facetów potrafi grać zalotną i wie, jak skupić na sobie uwagę, gdy trzeba. Nie tylko strojem, a te zmienia często.

Bardzo interesująca jest kwestia pozostałych postaci, w tym złoczyńców. Jeff Ward jako Kapitan Buggy jest fenomenalny, będąc dużo groźniejszą i bardziej nieprzewidywalną wersją swojej postaci. A przy tym dużo czerpie z Jokera z Batmana. Patrząc, jak ważna z perspektywy dalszej historii jest to osoba, to Ward spokojnie mógłby przewijać się w tej roli przez kolejne sezony. Sam chętnie go w tej roli bym dalej widział.

Peter Gadiot jako Shanks jest dość kontrowersyjny. Wydaje się dobrze rozumieć charakter swojej postaci i motyw tego, by nie robić sobie niepotrzebnie konfliktów i wrogów. Kiedy jednak robi się poważniej, to nie widać w nim takiej aury uśpionej potęgi, jaką miał w anime w analogicznym momencie. Dobrze jednak działa integrując się ze swoją załogą i tu już bez wątpienia widać tych lubianych Piratów Rudowłosego. Ostatecznie jednak w roli tego, który sprowokował Luffyego do wypłynięcia w morze jest trochę niekompletny, ale można taką wersję tej postaci kupić.

Vincent Regan jako Garp to potężne zaskoczenie. Każdy znający One Piece w końcu wie, iż taka postać nie powinna się pojawić na tak wczesnym etapie historii. Jednak ma to miejsce i co więcej, Garp nie jest tu żadnym cameo na kilka sekund, a pełnoprawną postacią. Ma swoją własną misję, której obecność przemyślano i wrzucono tak, by nie zniweczył kanonicznej drogi Luffyemu. Jednocześnie jest w niej cały czas obecny, a choćby konfrontował się ze Słomkowymi (zwłaszcza w finale). Regan jako marynarz weteran o szorstkim, ale zarazem troskliwym obliczu to świetny powiew czegoś trochę innego względem oryginału. Jego rozmowa z Zeffem o przemijaniu ich pokolenia to jeden z najlepszych momentów całego widowiska.

Ogólnie kilka jest tu wyborów castingowych, które wywołały grymas na twarzy. Jest jednak jeszcze ważna kwestia, która już na etapie pierwszych materiałów podzieliła ludzi. Chodzi o efekty specjalne. Nie ma co ukrywać, animowanie kogoś, kto się rozciąga to niewdzięczne zadanie. W Disneyowej Ms. Marvel twórcy skapitulowali i zmienili moce bohaterce. Pan Fantastyczny w drugim Doktorze Strange’u też wiele czasu antenowego nie dostał. One Piece Live Action nie miał więc choćby do kogo być porównywany i czym się inspirować. Jak więc wyszło? O dziwo całkiem dobrze!

W zasadzie przy każdym ataku widać to, jak kontrastuje swoim stylem od reszty. Jest też bardziej rozmazany od reszty ciała Luffyego, ale nie brak też i bardziej naturalnych ruchów. Czasami bohater korzysta z mocy Gomu Gomu no Mi w ciemniejszej lokacji, co zawsze pomaga w postprodukcji. Innym razem na cały odcinek występują pojedyncze użycia umiejętności, ale za to takie, które dają solidny efekt. Częśto też protagonista robi to na tyle szybko, iż bez pauzowania ciężko byłoby się przypatrzeć. Sam Luffy dużo walczy też bez rozciągania się. Skacze, robi uniki czy klasycznie się bije, przez co nie musi nadużywać mocy, by osiągnąć cel. Trzeba mieć jednak w sobie dużo złej woli, by czuć zawód tym, co finalnie osiągnięto. Tym bardziej, iż wszystkie najbardziej ikoniczne ataki z użyciem tej mocy są tu obecne, i nie wywieszono białej flagi.

Dość zabawnie, najsłabiej w serii o piratach wypadają sekcje na morzu. Gdyby naprawdę chciano stworzyć fikuśne statki, które utrzymają się na wodzie i które można ładnie sfilmować dronem z aktorami na pokładzie, to efekt wymagałby kosmicznych pieniędzy. O wiarygodnie odwzorowanej pogodzie jak sztorm nie wspominając. Pomimo swojej tematyki jednak, One Piece zawsze stał akcją na lądzie i tu jest już znacznie lepiej. Postarano się o charakterystyczne obiekty na wyspach, jednocześnie dopieszczając je oraz rozbudowując gdzie się da.

Pływająca restauracja Baratie przytłacza skalą oraz detalami zarówno w środku, jak i naokoło względem mangi. Tak samo Arlong Park faktycznie wygląda jak miejsce wiecznego melanżu, a nie opuszczona stypa z pierwowzoru. To co ma tu prezentować się na pierwszym planie wygląda jak trzeba, tak samo klimatyczne wioski. Chociaż apetyt rośnie w miarę jedzenia, to na tle wielu poprzednich wersji live action innych anime tutaj mamy jeden z najbardziej stabilnych jakościowo projektów, jakie istnieją. A przypominam, to praktycznie ośmiogodzinny seans, a nie film zamykający się w 120 minutach.

Czas jednak wspomnieć o paru problemach i wątpliwych decyzjach. Pierwsze są związane z postaciami Usoppa i Sanjiego, granymi odpowiednio przez Jacoba Gibsona i Taza Skylara. Temu pierwszemu wycięto dużo z jego mangowego materiału na rodzimej wyspie. Stracił chociażby swojego osobistego wroga oraz wątek trzech pomagierów. Jednakże w jego przypadku zrewanżowano to chociażby pełnoprawnym wątkiem romantycznym. W oryginalnym One Piece istnieje on tylko w domyśle fanów, chociaż wszystko na to wskazywało. Gibson jako notoryczny kłamca dobrze sobie radzi w roli i pozwala sobie na poważniejsze wybryki jak upicie się alkoholem. Żal mi natomiast Taza Skylara.

Jego Sanji podoba mi się znacznie bardziej od tego z anime i mangi, co mega doceniam. choćby jego rywalizacja oraz docinki z Zoro są znacznie naturalniejsze. Nie są tak wymuszone jak w komiksie. Dziwi jednak to, jak wiele szalenie ważnych kwestii mu wycięto. Praktycznie większość jego arcu w żadnej formie nie ma w One Piece Live Action. Brak tu wbity Kapitana Kuro czy walki z groźnym Ginem. Nie ma nic o jego zasadach, iż nie uderza kobiet, ani czemu nie używa rąk w walce. Te dwie ostatnie kwestie mogą spokojnie być odnotowane w okresie 2 tak jak należy, ale ich brak dziwi. Szczególnie mocno, gdyż Zoro nie tylko dostał wszystko co w mandze, ale i więcej jak walkę z Mr. 7.

Bez względu na to, czy się lubi Saniiego, a za Zoro nie przepada, to właśnie ten drugi jest ewidentnie faworyzowany. Postacie w serialu wprost nazywają go pierwszym oficerem i historia daje mu wyraźniej zaszaleć. W mandze nie miało to nigdy miejsca, gdyż jego oficjalna ranga w załodze to kombatant. Po części jest to oczywiście efektem tego, iż Sanji dołącza dopiero od 5 odcinka. Przy takim czasie ich trwania jednak, to naprawdę nie było by problem, by zadbać o te ikoniczne elementy.

Dziwią również dość mocne błędy logiczne, które niestety pokazują, iż nie wszystko udało się sensownie pospinać. W One Piece Live Action jest np. wątek Buggyego, który po przegranej walce chowa swoje ucho do kapelusza należącego do Luffyego. Z pomocą tak przygotowanego podsłuchu może o wszystkim informować Arlonga. Problem jednak w tym, iż zaraz po owej walce Nami na statku ten kapelusz naprawiała. I to przez naprawdę dłuższy czas, oglądając go z każdej strony. Nie do uwierzenia wydaje się, by taka złodziejka o bystrym wzroku nie zauważyła, iż coś tu jest nie tak.

Bardzo słabo wypada tu postać Kapitana Kuro, także aktorsko. W mandze była to osoba autentycznie wzbudzająca respekt od której biła przebiegłość i inteligencja. Tutaj grany przez Maniatisa jest raczej spontanicznym psychopatą, który już na pierwszy rzut oka nikogo nie oszuka. Koleś równo o północy z hukiem odcina posiadłość, po czym rozpoczyna polowanie na właścicielkę. I to pomimo faktu, iż jeszcze przed chwilą do domu pukała Marynarka.

Do tego jego plan ma wiele luk i bazuje na deklaracji ustnej. Tymczasem w mandze było to znacznie lepiej przemyślane i miał, co chciał na piśmie. Także działania Arlonga gryzą się teraz z dawnym konceptem. Z jednej strony działający aktywnie i kontrolujący East Blue kapitan ryboludzi ma sens oraz pasuje do charakteru takiego bossa. Tylko iż nie da się po tym uwierzyć w to, iż tak długo nie interesowała się nim Marynarka jedynie dlatego, iż jeden kapitan przez lata przyjmował łapówki. To miało sens, gdy Arlong i jego załoganci nie wychylali się z wyspy. Przy takiej fabule to wytłumaczenie nie zdaje egzaminu.

Pomimo tego nie potrafię kryć swojego zadowolenia z tego, jak z sercem podjęto próbę stworzenia One Piece Live Action. Próbę udaną, która pokazała, iż się da. Idąc na pewne kompromisy i cięcia, dalej można dodać od siebie dużo dobrego, a choćby doszlifować oryginał. Dano fanom to, czego chcieli z bonusami, nie traktując ich jak idiotów, których gust twórcy znają lepiej od nich. A tak to wygląda często niestety przy takich projektach.

Czy One Piece Live Acion przyjmie się wśród ludzi, którzy nigdy tej serii nie oglądali? Te osiem odcinków jest skonstruowanych w mocno przyczynowo-skutkową fabułę. Nowe elementy są dodawane stopniowo. Dzięki temu widz kończąc serial ma doskonałe rozeznanie w sytuacji. Nie wiem, czy to, co zobaczy kupi go na tyle, by chcieć czekać na kolejny sezon. Wiem jednak, iż fani One Piece będą zachwyceni. Po tym sezonie uwierzą, iż następne mogą spokojnie powstać. Kto wie, przy dobrej oglądalności ta konkretna wersja przygód Luffyego i jego załogi Słomkowych Kapeluszy może zostać z nami na lata. I nie ukrywam, liczę na to. Czekam na zapowiedź sezonu 2, bo materiału do zagospodarowania jest wiele. Bardzo, bardzo, bardzo wiele!

Idź do oryginalnego materiału