Wanda stała przy kuchennym oknie, przeżuwając czerstwy chleb z masłem i wpatrując się w podwórko sąsiadów. Poranek był szary, deszczowy, niczym jej nastrój ostatnich tygodni. Za szybą mignęła znajoma postać – pani Helena z ciężkimi torbami szła w stronę klatki schodowej.
– Mamo, twoja sąsiadka znowu dźwiga zakupy sama – krzyknęła Wanda do pokoju, gdzie Danuta Wiśniewska przeglądała starą gazetę. – Może pomóc?
– Jaka mi sąsiadka? – burknęła kobieta, nie odrywając wzroku od kartek. – Obca kobieta. Ma syna, niech on pomaga.
Wanda skrzywiła się, ale milczała. Danuta ostatnio stała się kolczasta jak jeż którego lepiej nie drażnić. A przecież kiedyś pierwsza rzucała się na pomoc, gdy komuś w bloku było ciężko.
– Syn pracuje w Niemczech, sama wiesz – cicho odparła Wanda, narzucając kurtkę. – Skoczę do sklepu, przy okazji jej pomogę.
– Idź już, święta nasza – mamrotała Danuta. – Wszystkich pożałujesz, o mnie zapomnisz.
Wanda zatrzymała się w drzwiach, spoglądając na kobietę nazywaną mamą od ponad czterdziestu lat. Drobna, z siwymi włosami upiętymi w kok, wydawała się krucha w fotelu. Zmarszczki pogłębiły się, dłonie drżały przy przewracaniu stron.
– Przynieść ci coś? – spytała łagodnie.
– Nic nie trzeba. Ruszaj już.
Na klatce Wanda zderzyła się z panią Heleną, która ciężko oddychała na podest.
– Pani Heleno, pomogę – zaproponowała, przejmując jedną torb.
– Och, dzięki, kochana! – sąsiadka westchnęła z ulgą. – Ostatnio sił brak. Chyba wiek.
Wspinały się powoli, zatrzymując na każdym piętrze.
– A jak pani Danusia? – ostrożnie spytała Helena. – Dawno niewidziana.
– Różnie bywa – wymijająco odpowiedziała Wanda. – Czasem lepiej, czasem gorzej.
– Rozumiem. Moja siostra też… – Helena urwała, ale Wanda domyśliła się reszty.
Po doniesieniu zakupów wróciła do domu. Danuta siedziała w fotelu bez gazety. Wpatrywała się w pustą przestrzeń jakby czegoś wypatrywała.
– Mamo, zrobimy herbatę? – zaproponowała Wanda zdejmując kurtkę.
– Mamo… – powtórzyła Danuta, a w jej głosie zadrżała dziwna nuta. – Mówisz do mnie “mamo”.
Wanda zastygła. Ton głosu ją zaniepokoił.
– No tak, mamo. Jak inaczej?
– Ale ja nie jestem twoją matką – cicho wyrzuciła Danuta, zwracając twarz. – Jestem ci obca.
Czuła jak ściska się w środku. Nadeszło. To czego bała się od miesięcy. Czego unikała, widząc nierozpoznawcze spojrzenia Danuty.
– Co ty mówisz, mamo? – Wanda przysiadła obok, chwytając jej dłoń. – Jesteś moją prawdziwą matką.
– Nie – uparcie zaprzeczyła Danuta. – Teraz pamiętam. Doskonale. Nie jesteś moją córką. Jesteś… obca.
Gula stanęła w gardle Wandy. Wiedziała, iż ten dzień nadejdzie. Lekarze ostrzegali, iż choroba postępuje, iż pamięć płata figle. Nie była gotowa, iż Danuta przypomni sobie właśnie to.
– Mamo, posłuchaj mnie – zaczęła Wanda, starając się o równy głos. – Masz rację. Nie urodziłaś mnie. Ale wychowałaś. Kochałaś. Dla mnie jesteś mamą.
– Wychowałam… – zmarszczyła brwi Danuta, jakby
Walentyna owinęła się płaszczem, patrząc przez zaparowane okno kuchni na szarą, bezlitosną ulewę zalewającą podwórko kamienicy w Lublinie. Za szybą przemknął znajomy cień – Anna Wiśniewska wlokła się pod ciężarem siatek z Biedronki.
– Mamo, sąsiadka znów sama z zakupami – krzyknęła w stronę pokoju, gdzie przy stole Lucja Nowak przerzucała strony zużytego “Przyjaciółki”. – Pomóc?
– Jaka mi sąsiadka? – burknęła kobieta, nie odrywając wzroku od magazynu. – Obca. Niech syn pomaga.
Walentyna skrzywiła się, ale milczała. Lucja ostatnio przypominała jeża, którego nieśmiało dotknąć. A przecież kiedyś pierwsza rzucała się na pomoc komukolwiek w kamienicy.
– Syn pracuje w Anglii, wiesz przecież – szepnęła Walentyna, narzucając kurtkę. – Skoczę po chleb, podrzucę jej siaty.
– Idź już, święta nasza – zamruczała Lucja. – Wszystkich żałuj, a o mnie zapomnisz.
Walentyna zatrzymała się w progu, spoglądając na kobietę zwaną matką przez czterdzieści lat. Drobna, z siwymi włosami w twardym kokie, wydawała się w fotelu maleńka i krucha. Bruzdy na twarzy pogłębiły się, dłonie drżały, gdy przewracała strony.
– Coś przynieść? – spytała łagodnie.
– Nic. Idź już.
Na klatce spotkała Annę Wiśniewską, łapiącą zadyszkę.
– Pani Anno, pomogę – zaoferowała Walentyna, przejmując jedną z siatek.
– Boże, ratujesz dziecko! – odetchnęła z ulgą sąsiadka. – Sił już nie te. Pewnie wiek.
Wspinały się wolno, na każdej kondygnacji robiąc przystanek.
– A co u pani Lucji? – zapytała ostrożnie Anna. – Dawno nie widziałam.
– Różnie bywa – wymijająco odparła Walentyna. – Raz lepiej, raz gorzej.
– Rozumiem, rozumiem. U siostry też… – Anna zamilkła i Walentyna wiedziała, co chciała powiedzieć.
Zaniosła zakupy, wróciła. Lucja siedziała w fotelu, ale nie czytała. Wpatrywała się w pustkę, jakby czegoś wypatrując.
– Mamo, herbaty zrobimy? – zaproponowała Walentyna, zrzucając kurtkę.
– Mamo… – powtórzyła Lucja i w głosie zadrżała dziwna nuta. – Mamo mnie nazywasz.
Walentyna zastygła. Ton ją zaniepokoił.
– No tak, mamo. A jak?
– A przecież nie jestem ci matką – szepnęła Lucja, zwracając ku niej twarz. – Jestem dla ciebie nikim.
Serce Walentyny ścisnęło się lodem. Nadeszło. To, czego bała się od miesięcy. To, przed czym uciekała, widząc pełne niepewności spojrzenie.
– Co ty mówisz, mamo? – przysiadła obok, chwyciła dłoń. – Oczywiście, iż jesteś. Najprawdziwsza.
– Nie – zaprzeczyła uparcie Lucja, kręcąc głową. – Pamiętam teraz. Pamiętam. Nie jesteś moją córką. Jesteś… obca.
Gula w gardle Walentyny stała się ogromna. Lekarze ostrzegali, iż choroba będzie postępować, iż pamięć zawiedzie. Ale nie była gotowa, iż Lucja przypomni sobie akurat to.
– Mamo, posłuchaj – zaczęła, starając się o równy głos. – Masz rację. Nie urodziłaś mnie. Ale wychowałaś. Kochałaś. Jesteś moją mamą.
– Wychowałam… – Lucja zmarszczyła brew, jakby się czegoś dopominając. – Tak, wychowałam. Przywieźli cię… taką malutką. Ciągle płakałaś, jeść nie chciałaś.
– Tak, mamo. Miałam trzy lata.
– Trzy… – powtórzyła Lucja. – A gdzie… twoja prawdziwa matka? Gdzie ona?
Walentyna zamknęła oczy. Tego dialogu unikała całe życie. Lucja milczała, ona nie pytała. Wystarczała jej kochająca mama.
– Nie wiem, mamo. Nigdy nie mówiłaś.
– Nie mówiłam… – zamyśliła się Lucja. – Może i dobrze. Nic wesołego tam nie było.
Walentyna czekała bez ruchu. Lucja milczała długo, aż wreszcie zaczęła:
– Przyjaciółką moją była. Ta twoja matka. Grażyna. Na zawodówce razem, potem w FŁT. Urodziwa, śmiechu pełna. Chłopaki jak muchy do miodu.
Walentyna wstrzymała oddech. Po raz pierwszy słyszała o prawdziwej matce.
– Za mąż wyszła młodo, ciebie urodziła. Ale mąż był… łajdak. Pił, bił. Uciekła z nim. Dokąd z dzieckiem? Tułała się po kątach. Spotkała innego, chciał ją wziąć, ale dziecka nie chciał.
– I mnie oddała?
– Przyniosła do nas. “Ludka, pomóż – mówi. Tylko na chwilę, ogarnę się”. A sama… – Lucja zamilkła, jakby się powstrzymując.
– Co, mamo?
– Wyjechała z tamtym. Obiecała wrócić po ciebie za pół roku. Nie wróciła.
Łzy potoczyły się po policzkach Walentyny. Przeczuwała to, ale słuchać bolało.
– A potem?
– A potem zrozumiałam, żeś ty już moje dziecko. Noce przy tobie siedziałam, gdy gorączkę miałaś. Uczyłam cię stawiać kroki, słów wymawiać. Pierwsze twoje słowo… “mama”… do mnie. – Uśmiech przez łzy przebłysnął na twarzy Lucji. – Tak się cieszyłam. Myślałam: oto ona, córuchna moja.
– Zawsześ mi była mamą – szepn
Walentyna patrzyła, jak ręka matki drży lekko przekładając smażonego pomidora na jej talerz, a w tym prostym geście była cała czterdziestoletnia historia miłości silniejszej niż krew i czas.