Ona przyszła pierwsza
Wanda Stanisławowa wstała o piątej rano, jak zwykle. Nawyk czterdziestu lat pracy w fabryce nie zniknął, mimo iż od trzech lat była na emeryturze. Cicho, by nie obudzić Jana Kazimierza, przeszła do kuchni, postawiła czajnik. Za oknem jeszcze ciemno, ale wiedziała — niedługo świt.
Dziś był wyjątkowy dzień. Pierwszego września jej wnuczka Zosia szła do pierwszej klasy. Wanda denerwowała się bardziej niż sama dziewczynka. Cały tydzień przeglądała szkolną wyprawkę, sprawdzała tornister, liczyła zeszyty. Jan tylko kręcił głową i mówił, iż zwariowała.
— Czego się tak szarpiesz jak opętana? — burczał. — Nasz Tomek sam chodził do szkoły i jakoś przeżył.
— A ja chcę być pierwsza — odpowiadała Wanda. — Pierwsza spotkać ją przed szkołą, pierwsza powinszować.
Jan Kazimierz nie rozumiał tego pragnienia żony. Uważał, iż babcie tylko przeszkadzają w takich sprawach. Ale Wanda myślała inaczej. Pamiętała, jak trzydzieści lat temu odprowadzała do pierwszej klasy swojego Tomka. Wtedy pracowała na dwie zmiany, wracała do domu późnym wieczorem. Na uroczystość poszła Tomkowa babcia, jej mama. A sama Wanda stała pod fabryczną bramą i płakała z żalu.
— Nie płacz — powiedziała wtedy sąsiadka Halina. — Jak twój syn dorośnie, wnuki będzie miał, wtedy nadrobisz.
I teraz nadrabiała.
Herbata zaparzyła się mocna, aromatyczna. Wanda nalała ją do ulubionego kubka z różami, usiadła przy stole. Na parapecie stały trzy bukiety. Jeden kupiła wczoraj na targu, drugi zebrała w ogródku, a trzeci przyniósł wieczorem Jan Kazimierz. Wstydził się, mówił, iż to głupota, ale i tak przyniósł.
— Trzy bukiety to za dużo — powiedziała mężowi.
— A co, jeżeli będzie więcej niż jedna nauczycielka? — wzruszył ramionami Jan. — Lepiej dmuchać na zimne.
O siódmej Wanda już stała pod prysznicem. Założyła najlepszą sukienkę, tę w biało-niebieską kratkę, którą chowała na specjalne okazje. Ufryzowała włosy, podmalowała usta. W lustrze patrzyła na nią elegancka kobieta z rozbłyszczonymi oczami.
— Co, na randkę się wybierasz? — obudził się Jan Kazimierz.
— Chcę być piękna dla wnuczki — odparła.
— I tak jesteś — mruknął w poduszkę.
O wpół do ósmej zadzwonił Tomek.
— Mamo, już ruszamy. Zosia się denerwuje, całą noc źle spała.
— A ja w ogóle nie spałam — przyznała Wanda. — Idę pod szkołę, będę czekać.
— Mamo, uroczystość dopiero o dziewiątej.
— Wiem. Ale chcę być pierwsza.
Tomek westchnął. Dawno przywykł do mamowych dziwactw. Odkąd urodziła się Zosia, Wanda jakby odmłodniała o dziesięć lat. Biegała z wnuczką po placach zabaw, kupowała lalki, czytała bajki. Tomek z żoną tylko się dziwili.
— Dobrze, mamo. Tylko się nie przezięb, na dworze chłodno.
Wanda wzięła bukiety, wrzuciła do torebki cukierki dla Zosi i wyszła. Do szkoły było z dziesięć minut, ale się nie spieszyła. Chciała nacieszyć się porankiem, oczekiwaniem.
Pod szkolnym wejściem stała już kobieta z kwiatami. Wanda zmartwiła się — nie była pierwsza. Gdy podeszła bliżej, rozpoznała Marię Wojciechową, sąsiadkę z trzeciego piętra.
— Też na uroczystość? — zapytała Wanda.
— Wnuczek idzie do pierwszej klasy — skinęła głową Maria. — A pani?
— Wnuczka. Zosia.
Stanęły razem, rozmawiały o dzieciach, szkole, o tym, jak gwałtownie mija czas. Maria okazała się miłą rozmówczynią. Pracowała jako pielęgniarka, niedawno przeszła na emeryturę.
— Wie pani — zwierzyła się — całe życie marzyłam, żeby odprowadzić wnuka do szkoły. Córka długo nie wychodziła za mąż. Myślałam, iż nie doczekam.
— A u mnie odwrotnie — odparła Wanda. — Nie mogłam odprowadzić syna, bo pracowałam. Teraz nadrabiam.
Powoli pod szkołą zbierały się kolejne babcie i dziadkowie. Wszyscy odświętni, wzruszeni, z kwiatami. Wanda patrzyła na nich i myślała, iż każdy ma swoją historię, swój powód, by tu być.
Przyszła Krystyna z sąsiedniego bloku. Wychowywała wnuczkę sama, po tym jak córka zginęła w wypadku. Dziewczynka, Hania, była nieśmiała. Krystyna bała się, iż w szkole będzie jej trudno.
— Hania jak? — spytała ją Wanda.
— Strach ma. Mówi, iż dzieci będą się śmiały z jej sukienki. A sukienka śliczna, sama uszyłam — Krystyna się zasmuciła.
— Dzieci są dobre, nie będą się śmiały — pocieszyła ją Maria. — Ważne, by Hania czuła się pewniej.
Przyszedł dziadek z ogromnymi gladiolami. Wanda go nie znała, ale przedstawił się jako Henryk. Wnuczkę adoptowali z żoną z domu dziecka.
— Nasza Kasia to mądra dziewczynka — mówił z dumą. — Czyta, liczy do stu. Tylko bardzo nieśmiała.
— W szkole się przełamie — powiedziała Wanda. — Dzieci gwałtownie się zaprzyjaźniają.
O wpół do dziewiątej zaczęli nadjeżdżać rodzice z pierwszakami. Wanda zobaczyła Tomka z żoną i Zosią. Dziewczynka była w białej bluzce, granatowej spódniczce, z białymi kokardami. Niosła nowy tornister z obrazkiem.
— Babciu! — krzyknęła Zosia i pobiegła do Wandy.
— Moja ślicznotka! — przytuliła ją babcia. — Jak tam? Denerwujesz się?
— Troszkę. A ty czemu tak wcześnie przyszłaś?
— Chciałam być pierwsza — uśmiechnęła się Wanda.
Zosia przytuliła się do babci. Zawsze była z nią bliżej niż z rodzicami. Wanda rozpieszczała wnuczkę, piekły razem ciasta, czytały bajki. A rodzice ciągle byli zajęci pracą.
— Mamo, dzięki, iż przyszłaś — powiedział Tomek. — Zosia się tak bała, a teraz się uspokoiła.
Żona Tomka, Ewa, też była wdzięczna. Pracowała w banku, często zostawała po godzinach, a Wanda pomagała z Zosią.
— Babciu, zobacz, jaki mam tornister — pokazała Zosia.
— Piękny! A co w nim?
— Zeszyty, długopisy, kredki. I jeszcze mama dała ciastka.
Wanda wyję— Babciu, a ty przyjdziesz po mnie po szkole? — zapytała Zosia, patrząc na Wandę z błyskiem nadziei w oczach, a babcia, głaszcząc ją po głowie, odpowiedziała: — Przyjdę, kochanie, zawsze będę przy tobie, kiedy mnie potrzebujesz.