ON PRZYSZEDŁ… BO KOCHA

polregion.pl 4 dni temu

PRZYSZEDŁ… BO KOCHA

Piotr przeprowadził się do wsi Podgórze z sąsiedniego powiatu. Na początku zamieszkał w starym domku po dalekiej krewnej – tymczasowo, dopóki nie skończy budowy własnego. I pewnego wieczoru, gdy przybijał ostatnie deski na werandzie, zobaczył ją – smukłą, elegancką kobietę o miejskim wyglądzie, która szła od przystanku. Lidia. Tak nazywała się jego sąsiadka.

— Piękność… I jaka duma w tym chodzie – pomyślał. – Prawdziwa kobieta.

Kilka dni później spotkał ją przy sklepie wiejskim. Nie owijał w bawełnę:

— Ty to Lidia, pytałem u sąsiadów. A ja jestem Piotr. Poznajmy się?

Zarumieniła się, ale w środku promieniała – taki mężczyzna zauważył właśnie ją! Piotr nie odpuszczał i zaczęli się spotykać. A rok później podał jej pudełeczko z pierścionkiem…

Minęło wiele lat. Teraz Lidka ma pięćdziesiąt osiem, Piotrowi brakuje trzech do sześćdziesiątki. Mieszkają we dwoje w przytulnym domu z nową werandą. Syn – dawno już dorosły, wyjechał do innego województwa, żyje z rodziną. Wychowują wnuczkę – pięcioletnią Zosię, jedyną i ukochaną.

Tego dnia Lidia czekała na Piotra z pracy. Był na polach – wiosenne siewy dobiegały końca. Ugotowała rosół, nakryła do stołu i zamyśliła się przy oknie:

— Coś mój Piotrek się spóźnia… Obiecał, iż dziś skończą.

Siedząc przy oknie, popłynęła wspomnieniami. Dzieciństwo miała ciężkie. Urodziła się w licznej rodzinie – sześcioro dzieci, a ona najstarsza. Domek maleńki, a w nim – rodzice, babcia od taty i hałaśliwa gromadka dzieciaków. Rodzice od rana do nocy w pracy, a Lidia z babcią ogarniały gospodarstwo.

Gdy opowiadała o tym wnuczce, ta nie mogła zrozumieć:

— Babciu, a w co się bawiłaś, skoro nie było zabawek?

— W co się dało, Zosiu… kamyki, patyki, szmatki…

Nie kontynuowała tematu – jeszcze za wcześnie było, by Zosia to wszystko pojęła.

Ojciec Lidii był stolarzem – złote ręce, często go wynajmowano. Płacili nieźle, ale wieczorem na stole musiała stać butelka. Wracał wesoły, matka burczała, ale dzieci nie krzywdził, wręcz przeciwnie – był czuły.

Choinki w domu nie stawiali. Pierwszą ubraną choinkę Lidia zobaczyła w szkole. Tam naprawdę było magicznie i radośnie.

Gdy ojciec zmarł, Lidka miała ledwie dziewięć lat. Dwa miesiące później odeszła babcia. Matka została sama z szóstką dzieci. Sąsiedzi pomogli z pogrzebem, ale życie stało się nie do zniesienia.

— Mamo, jak my teraz będziemy? – szeptała Lidia.

— Nie wiem, córeczko… Ale jakoś trzeba.

Dzieciństwo się skończyło. Lidia została niańką dla młodszego rodzeństwa – gotowała, sprzątała, karmiła maluchy. Marzenia o koleżankach i zabawach – odeszły w niepamięć. Tylko latem było lżej: ogródek, gospodarstwo – ciężko, ale oswojone.

Gdy miała dziesięć lat, spadła ze stodoły – poślizgnęła się, sięgając po siano. Ręka ucierpiała poważnie. Lekarze próbowali uratować sprawność, ale palce nigdy nie wróciły do normy. Wiele czynności stało się trudniejszych. Nauka szła opornie, ale się starała.

Po ósmej klasie wysłali ją do technikum. I tam wreszcie poczuła się szczęśliwa. Przyjaciele, szacunek, chwalili ją za pracowitość – szczególnie w krawiectwie.

— Lidka, złotko! Patrzcie, jak jej równo wychodzi!

Jechała choćby z grupą za granicę – jako jedna z najlepszych. Na wakacje przywoziła rodzeństwu prezenty – ubrania, które sama uszyła. Siebie rzadko rozpieszczała, wolała dawać innym.

Na drugim roku zakochała się w Pawle. Dobry, wesoły, troskliwy. Spotykali się, marzyła o ślubie. Ale matka była bezwzględna:

— Jakie zamążpójście? Z tą ręką nikomu nie będziesz potrzebna… Samotność ci pisana.

Słowa wbiły się jak nóż. Związek z Pawłem stopniowo się rozpadł. Po technikum Lidia znalazła pracę, ale po kilku latach wylądowała na zwolnieniu. Wróciła do wsi.

A tam pojawił się on – Piotr. Wysoki, przystojny, pracowity. Wybudował dom, osiedlił się obok. I zauważył Lidkę…

I zaczęło się od nowa – tylko na serio. Nie przejmował się różnicą wieku. Nie przerażała go jej zraniona dusza ani chora ręka. Po prostu kochał.

Syn wyrósł na dobrego, mądrego człowieka. A teraz cieszy ich wnuczka.

I tamtego wieczoru, gdy rosół już niemal ostygł, Lidia zobaczyła go przez okno. Piotr szedł zmęczony, ale uśmiechnięty.

— No, kochanie, koniec! Skończyliśmy siewy! Teraz trochę odpocznę – powiedział, wchodząc.

Poprawiła mu kołnierzyk, przytuliła się. A on patrzył na nią tak, jak lata temu. Z miłością.

Idź do oryginalnego materiału