Kilka razy w miesiącu, a także w zależności od zamówień, w Collegium Maius zjawiała się pani Stefcia z podkrakowskiej miejscowości Liszki, wsi do dzisiaj znanej z dobrej jakości wyrobów mięsnych. Wchodziła na krużganki pierwszego piętra i pukała w okno jednej z pracowni. Widok pani Stefci powodował ożywienie prawie wszystkich pracowniczek i pracowników – z wyjątkiem Justyna, ale o nim później. Pani Stefcia do muzeum wchodziła przez westybul Librarii, uginając się pod ciężarem taszczonych przez nią wielkich toreb. Bywało, iż pośród dzieł sztuki, rozmowa o możliwościach i sposobach zdobycia mięsa stawała się atrakcją samą w sobie i głównym tematem żarliwych dyskusji. To kartki żywnościowe określały co i w jakich ilościach można było nabyć. Do stania w kolejkach zatrudniało się całą rodzinę, więc singielki i single łatwo nie mieli. A kiedy i gdzie coś „rzucą”? Loteria, czyli nieśmiertelne o tempora, o mores!
Stefcine mięsne delikatesy rozkładane były na owalnym, dziewiętnastowiecznym stole z piękną politurą. Towar: kiełbasy, szynki, pasztety, połcie mięsa zawinięte były w szary papier, a z wierzchu zabezpieczone gazetami, zwykle Trybuną Ludu. Zawiadamiano pozostałych pracowników muzeum i zaczynała się sprzedaż. Na końcu pani Stefcia zbierała zamówienia, a muzealne sale jeszcze długo wypełniały się zapachami wędzonki, czosnku i majeranku.
Najbardziej na tym mięsnym procederze cierpiał Justyn – muzealny przewodnik; poliglota i weganin. Dla niego oddychanie powietrzem przepełnionym mięsnymi zapachami musiało być specyficzną, organoleptyczną torturą. Próbował zniechęcić nas do zakupów kiełbas, oferując w zamian opowiadanie interesujących, chyba wymyślanych przez niego, bajek i przypowieści. Muzealniczki chętnie ich wysłuchiwały, po czym z niemniejszą ochotą kupowały przynoszone przez panią Stefcię rzeźnicze rarytasy.
Statystyki: autor: Lucile — 21 lis 2024, 23:59