Krzysztof otworzył okno i wspiął się na parapet. Czerniący się w dole asfalt przyciągał i przerażał jednocześnie.
Życie bywa jak kręta leśna ścieżka – nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi i co czeka za kolejnym zakrętem. Krzysztof Kowalski choćby nie przypuszczał, iż najpierw straci, a potem na nowo odnajdzie swoje szczęście.
Z małżeństwem się nie spieszył. Szukał bratniej duszy. Gdy zobaczył Alinę w kawiarni, serce natychmiast mu zabiło mocniej – to ona. Bez wahania podszedł i zaczął rozmowę. Czytali te same książki, oglądali te same filmy, oboje kochali łyżwy i marzyli o dużej, szczęśliwej rodzinie.
Wszystko potoczyło się zgodnie z ich marzeniami, z wyjątkiem jednego – nie mogli mieć dzieci. Alina chodziła po lekarzach, jeździła choćby do świętych miejsc, nie tracąc nadziei. W końcu uwierzyła, iż jest w ciąży. Nie szła od razu do szpitala, czekała, by się upewnić. Dopiero gdy brzuch zaczął rosnąć, poszła do lekarza.
Okazało się, iż to nie dziecko, a guz. Krzysztof widział, jak podczas wizyt w onkologii spojrzenia innych pacjentów stawały się puste, jakby nasłuchiwali własnego ciała. niedługo to samo dostrzegł u Aliny.
Nie odstępował żony na krok. Najpierw wziął urlop, potem zwolnienie. Gdy szef kazał mu wybierać między pracą a opieką nad Aliną, Krzysztof bez wahania zrezygnował.
Dni mijały mu na pielęgnowaniu żony. Trzymał ją za rękę, gdy zaczęła się dusić, modlił się, by Bóg nie rozdzielał ich, by zabrał ich razem.
Nic nie pomogło. Trzy miesiące później Aliny nie było.
Po pogrzebie wrócił do pustego mieszkania. Szlafrok Aliny wisiał na oparciu krzesła, jakby czekał, aż go włoży. W przedpokoju stały jej buty, a na wieszaku wisiała jesionka, którą kupili w zeszłym roku na wyprzedaży. Wszędzie widział ślady Aliny – ukochanej i jedynej, która odeszła tak wcześnie.
Wtulił twarz w poduszkę, wciąż pachnącą żoną, i wył jak zwierzę. Potem poszedł do sklepu i kupił dwie butelki wódki. Rano ledwo wstał z łóżka. Wylał resztę alkoholu do zlewu. Cóż za różnica, co się z nim stanie? Bez Aliny nie chciał żyć.
W ciągu dnia jeszcze jakoś się rozpraszał, ale nocą rozpacz wracała ze zdwojoną siłą. Pewnego wieczoru stanął przy oknie, patrząc na nocne miasto. Co go tu trzyma? Mieszkanie? Niech się wali. Nie miał pracy, żony, dzieci. Otworzył okno i wszedł na parapet. Czarny asfalt w dole kusił i przerażał. Czwarte piętro – nie tak wysoko. A jeżeli nie zabije się od razu?
Zadzwonili do drzwi. Przez chwilę patrzył w dół, potem zeskoczył z parapetu i otworzył. W progu stała sąsiadka.
– Też nie śpisz? Wpadłam sprawdzić, czy żyjesz. Jakoś zbyt cicho u ciebie. A skąd ten przeciąg? Okno otwarte? Czegoś nie planujesz? – wpatrywała się w niego z niepokojem.
– Tylko wietrzę – odparł spokojnie.
– No dobrze, ale uważaj. Jak wyskoczysz, Aliny już nigdy nie zobaczysz. Samobójstwo to wielki grzech – nie spotkacie się w królestwie niebieskim.
– Wszystko w porządku, ciociu Haniu.
Ledwo się jej pozbył. Ale ochota na skok z okna minęła. Słyszał, iż samobójcom nie ma przebaczenia.
Noc spędził na rozmyślaniach. Rano wrzucił do torby kilka rzeczy i zdjęcie, na którym zostali z Aliną na zawsze. Oszczędności przepadły – wszystko poszło na leczenie. Spojrzał na szlafrok na krześle, odwrócił się i wyszedł. Zamknął drzwi i zapukał do sąsiadki.
– Dokąd? – spytała, widząc torbę na jego ramieniu.
– Do matki. Nie mogę tu zostać. Piję się.
– Dobrze robisz. Na długo? – zmrużyła oczy.
– Nie wiem. Zajmie się pani mieszkaniem? – podał jej klucze. – Numer pani ma, w razie czego dzwonić. Już idę. – Machnął ręką i zbiegł po schodach.
Siedział w samochodzie, zbierając myśli. W końcu odpalił silnik i wyjechał z osiedla. Na autostradzie wcisnął gaz do dechy. Przemknęła mu przez głowę myśl, by puścić kierownicę… Ale wtedy mogliby zginąć niewinni ludzie.
Przejechał dwieście kilometrów bez przerwy, pierwszy raz od miesięcy czując ulgę. Rodzinne miasto zaskoczyło go wąskimi, brudnymi uliczkami. Zwykle przyjeżdżał latem, gdy liście zakrywały brud. Zapomniał, jak wygląda wiosenne błoto w małym prowincjonalnym miasteczku.
Oto i dom. Zatrzymał auto przed ogródkiem i wysiadł. Furtka zaskrzypiała żałośnie. Na ganek wybiegła matka, wyjrzała, klasnęła w ręce i rzuciła mu się na szyję.
– Synku, Krzysiu! Jak to? Nie uprzedziłeś. Jesteś sam?
Przytulił ją, powitał znajomy zapach, serce wypełniło się ciepłem. Myślał, iż nie ma już we łzach, ale poczuł, jak oczy mu wilgotnieją.
Rozmawiali godzinami. Matka wspominała Alinę, współczuła jego żałobie, starała się pocieszyć, nakarmić.
– Dobrze, iż przyjechałeś. Dom i bliscy leczą. Co tam robić samemu? Pamiętasz, jak wracałeś ze szkoły…
Głos matki go uspokoił. Ten dom nie był związany z Aliną – wspomnienia o niej tu nie bolały.
Wieczorem zobaczył światło w oknie sąsiadki.
– Mamo, kto tam mieszka? Ciotka Zosia chyba zmarła? – spytał.
– Danusia wróciła. Rok temu się rozwiodła. Mąż albo pił, albo grał – w końcu go zamknęli. Przyjechała z małym synkiem. A przygarnęła też dziesięcioletniego chłopca, Janka. Uciekł od pijących rodziców. Do szkoły nie chodzi, bo nie ma papierów.
Tylko mnie się zwierzyła. Boi się, iż ktoś doniesie do opieki społecznej i zabiorą mu chłopca. A on i tak już się nacierpiał. Danusia sprząta w sklepie, Janek pilnuje jej synka. Czasem i ja z nimi siedzę. No co mam robić? Wnuków nie mam… – Matka urwała, zakryła usta. – Przepraszam, synkuDanusia i jej synek pewnego dnia znaleźli się w nowym mieszkaniu Krzysztofa, gdzie z czasem ból po stracie Aliny zaczął się goić, a serce na nowo nauczyło się kochać, bo życie – choć często niesprawiedliwe – zawsze daje drugą szansę.