Ojciec-wdowiec, który sprzedał wszystko, by opłacić studia córek — dwadzieścia lat później wracają w mundurach pilotów i zabierają go tam, gdzie nie śmiał choćby marzyć

polregion.pl 2 dni temu

W małej wsi na Podlasiu, gdzie rodzina utrzymywała się z kilku hektarów ziemi i ciężkiej pracy na budowach, żył wdowiec Jan Kowalski ojciec, który marzył tylko o jednym: by jego córki miały lepsze życie niż on. Sam ledwie nauczył się czytać na wieczorowych kursach, ale pragnął, by jego bliźniaczki, Zosia i Hania, zdobyły wykształcenie.

Gdy dziewczynki skończyły dziesięć lat, Jan podjął decyzję, która zmieni ich los. Sprzedał wszystko, co miał: swój drewniany dom, kawałek pola i choćby stary rower jedyne narzędzie, które pozwalało mu dorobić, wożąc towary na targ. Za zebrane pieniądze zabrał Zosię i Hanię do Warszawy, postanawiając dać im szansę na lepszą przyszłość.

Pracował od świtu do nocy nosił cegły na budowach, rozładowywał skrzynki na bazarze, zbierał makulaturę. Spał pod mostami, okrywając się kawałkiem folii. Często rezygnował z kolacji, by córki mogły zjeść choćby ziemniaki z kapustą. Szył im ubrania, prał mundurki szkolne jego spękane dłonie krwawiły od zimnej wody i detergentu.

Gdy dziewczynki tęskniły za matką, Jan tylko mocniej je przytulał, szepcząc:
Nie zastąpię wam mamy ale dam wam wszystko, co tylko potrafię.

Latami nie narzekał. Pewnego dnia upadł ze zmęczenia na budowie, ale myśl o oczach Zosi i Hani zmusiła go, by wstał. Wieczorami, przy mdłym świetle lampy, uczył się z ich podręczników, by pomóc im w lekcjach. Gdy chorowały, biegał po całej dzielnicy, by znaleźć lekarza, który weźmie grosze za wizytę.

Zosia i Hania były najlepsze w klasie. Choć bieda nie opuszczała ich drzwi, Jan powtarzał:
Uczcie się, córki. Wasza przyszłość to moje jedyne marzenie.

Minęło dwadzieścia pięć lat. Jan, teraz siwy i przygarbiony, nigdy nie przestał w nie wierzyć. Aż pewnego dnia, gdy drzemał w wynajętym pokoju, Zosia i Hania wróciły jako pewne siebie kobiety w lśniących mundurach pilotów.
Tato powiedziały, biorąc go za ręce zabierzemy cię w jedno miejsce.

Zaskoczony Jan poszedł za nimi do samochodu a potem na lotnisko to samo, które pokazywał im przez płot, gdy były małe, mówiąc:
Gdy pewnego dnia założycie te mundury będę najszczęśliwszym ojcem na świecie.

I oto stał teraz przed ogromnym samolotem, prowadzony pod ramię przez córki teraz pilotów Polskich Linii Lotniczych. Łzy spływały po jego pomarszczonych policzkach, gdy je ściskał.
Tato szepnęły dziękujemy. Za twoje poświęcenie dziś my unosimy się w chmurach.

Świadkowie na lotnisku wzruszyli się widokiem skromnego mężczyzny w zniszczonych butach, dumnie prowadzonego przez córki. Później Zosia i Hania kupiły mu dom pod Warszawą i ufundowały stypendium jego imienia dla dziewcząt z małych wiosek, które marzą o lataniu.

Choć wzrok już mu słabł, uśmiech Jana nigdy nie był tak szeroki. Stał wyprostowany, patrząc na córki w ich błyszczących mundurach. Jego historia obiegła całą Polskę. Z prostego robotnika, który cerował ubrania przy świecy, stał się ojcem kobiet, które sięgają chmur a miłość wyniosła go tam, gdzie choćby nie śmiał marzyć.

Idź do oryginalnego materiału