Coraz więcej mówi się o tym, iż przemysł odzieżowy ma ogromny wpływ na naszą planetę. Przykładowo, do produkcji pary dżinsów trzeba zużyć od 10 do 15 tysięcy litrów wody, a jednej bawełnianej koszulki - około 2,5 tysiąca. Poza tym przemysł modowy odpowiada aż za 92 miliony ton odpadów stałych składowanych każdego roku na wysypiskach. Te liczby przerażają. Wiedza na ten temat z roku na rok staje się coraz powszechniejsza. Nie dziwi więc fakt, iż wielu z nas szuka rozwiązań, które pomogą zminimalizować przynajmniej w niewielkim stopniu nasz wpływ na środowisko. Jedną z najpopularniejszych opcji są zakupy w odzieżowych second-handach.
REKLAMA
Zobacz wideo "Nie zastanawiamy się, jak koszulka za 30 zł wpływa na środowisko"
Kiedyś byłam fanką lumpeksów
Kilkanaście lat temu, gdy o aspekcie ekologicznym mówiło niewiele, byłam fanką tego typu sklepów. Jako nastolatka, potrafiłam znaleźć w nich prawdziwe perełki. Do takich zakupów zachęcał mnie przede wszystkim aspekt finansowy. W latach 2007-2010 polskie lumpeksy były naprawdę bardzo tanie. Pamiętam, iż z koleżankami potrafiłyśmy wracać z zakupów z pełnymi torbami ubrań, a zakup ubrania "z wieszaka" za kilkanaście złotych był już prawdziwym luksusem.
Jednak po wyjeździe na studia do Warszawy, przestałam robić zakupy w second-handach. Miałam wrażenie, iż w warszawskich lumpeksach po prostu nic nie ma, a żeby coś znaleźć, trzeba się naprawdę postarać. Poza tym ceny ubrań z rok na rok stawały się mniej atrakcyjne. W pewnym momencie zaczęłam stawiać też na jakość, a nie ilość. Wolę kupić jedną nieco droższą rzecz, która wiem, iż mi się w pełni podoba, niż kilka znacznie tańszych, ale gorszej jakości.
Podsumowując, mój główny problem z warszawskimi lumpeksami polega na tym, iż od lat nie mogę tam nic interesującego znaleźć. Wchodząc do takich sklepów, zakładam zwykle, iż nic tam raczej nie znajdę. Zaznaczę jednak, iż nie jestem lumpeksiarą, która śledzi daty dostaw do sklepów, pojawia się w nich tuż po otwarciu lub jeździ na zakupy do mniejszych miejscowości. Domyślam się, iż osoby, które postępują w ten sposób, przez cały czas znajdują tam świetne ubrania. Uważam, iż dobrze by było, gdybyśmy w second-handach zawsze mogli kupić coś ładnego, niezależnie od tego, w jakim dniu i o jakiej godzinie się w nich pojawimy.
Czy w Sztokholmie jest pod tym względem lepiej? Uważam, iż tak. W samym centrum miasta trafiłam na kilka ciekawych second-handów. Jednak jeżeli macie więcej czasu w zakupy, polecam wizytę w dzielnicy Södermalm. To tam czekają na nas najciekawsze sklepy tego typu.
Bez problemu mogę znaleźć coś, co mi się podoba
Na pierwszy rzut oka szwedzkie second-handy wyglądają jak butiki. Ubrania są porozwieszane na wieszakach, nie ma tam koszy, w których klienci muszą grzebać, aby coś znaleźć. Poza tym wchodząc do tych sklepów, nie czujemy nieprzyjemnego, charakterystycznego zapachu, który na wielu z nas działa zniechęcająco.
Pozytywnie zaskoczyło mnie to, iż większość rzeczy, które wiszą na wieszakach pochodzi z sieciówek premium - np. Massimo Dutti, Arket, COS, & Other Stories. Zdarzają się też perełki vintage. Ich ceny są oczywiście niższe od tych pierwotnych. Przed wystawieniem na sprzedaż zostały też nieco odświeżone, bo zwykle nie widać, iż to rzeczy używane. Bez problemu znajduję więc ubrania, które mi się podobają.
Odwiedziłam szwedzkie lumpeksy. Szkoda, iż nasze jeszcze tak nie wyglądają archiwum prywatne
Największy minus - ceny
Minusem są jednak wysokie ceny. Przykładowo, za dżinsy marki levis (model ribcage) musimy zapłacić 595 koron. W przeliczeniu na złotówki daje to 222 złote. Za nowe spodnie o tym fasonie tej marki płacimy od 500 do 650 złotych.
Odwiedziłam szwedzkie lumpeksy. Szkoda, iż nasze jeszcze tak nie wyglądają archiwum prywatne
Musimy jednak pamiętać o tym, iż ceny w Szwecji ogólnie są znacznie wyższe od tych w Polsce. Za małą tabliczkę czekolady w supermarkecie musiałabym zapłacić około 25 złotych, a za opakowanie kawy - 50 złotych. Poza tym dżinsy, które widziałam w tamtych sklepach, były w modnych fasonach. W polskich second-handach kilka dni po dostawie widzę głównie modele, które cieszyły się największą popularnością 10-15 lat temu.
Odwiedziłam szwedzkie lumpeksy. Szkoda, iż nasze jeszcze tak nie wyglądają archwium prywatne
To już nie są kosze z miszmaszem
Po wizycie w kilku szwedzkich second-handach doszłam do wniosku, iż zakupy w nich wyglądają już tak jak w zwykłych sklepach. Tego brakuje mi u nas. Na szczęście w ostatnich latach w polskich miastach pojawia się coraz więcej butików z modą vintage.
- Stacjonarne miejsca z wyselekcjonowaną modą z drugiej ręki przyczyniły się do zmiany postrzegania tych produktów. To już nie są kosze z przysłowiowym miszmaszem, ale pięknie pachnące, wyprasowane i kolorystycznie zaprezentowane rzeczy, które niczym nie przypominają produktów po cioci czy babci - powiedziała w rozmowie z naszym serwisem Iza Miłosz współzałożycielka Grupy Slow i współorganizatorka targów Slow Weekend.
Polskie butiki z modą vintage są zwykle znacznie mniejsze od szwedzkich second-handów. Wyraźnie jednak widać, iż idą w podobnym kierunków. Coraz większa liczba sklepów tego typu w naszym kraju pokazuje, iż istnieje duże zapotrzebowanie na tego typy miejsca. Ubrania są w nich starannie wyselekcjonowane i odnowione. Robiąc w nich zakupy, mamy raczej problem z nadmiarem ładnych rzeczy, a nie tym, iż trudno nam cokolwiek sensownego wybrać. To sprawia, iż coraz więcej osób przekonuje się do zakupów używanych ubrań.
- Zgadzam się, iż osoby dotąd sceptyczne w odniesieniu do sklepów z odzieżą używaną przekonują się do rzeczy z drugiego obiegu. Coraz częściej zostają klientami targów czy stacjonarnych butików vintage. Forma zaprezentowania i jakość produktów często zupełnie nie odbiegają od klasycznych butików - jest to wartość dodana dla takich klientów - przyznała w rozmowie z nami Iza Miłosz.