Odszedł, a my zostaliśmy – i zaczęliśmy budować swoje życie na nowo, bez niego.
Wieczór był jak setki innych przed nim: dzieci hałasują w kuchni, obiad stygnie na kuchence, w łazience już przygotowana gorąca woda. Wszystko jak zawsze, wszystko dla niego. Mąż wrócił, usiadł przy stole, zjadł w milczeniu. Potem poszedł wziąć prysznic. Myślałam, iż jak zwykle. Ale gdy wrócił, powiedział dziwnym, oderwanym tonem:
— Nie doceniasz mnie. Nie mam tu już po co być. Wychodzę.
Spakował rzeczy, spokojnie, metodycznie. Zabrał laptop, dokumenty, choćby swoją ulubioną filiżankę. Poszedł do matki. Tak po prostu. Bez łez, bez krzyku, bez wyjaśnień.
Stałam w przedpokoju, oparta o futrynę, i słuchałam, jak za nim zatrzaskują się drzwi. I wiecie, nie upadłam, nie wybuchnęłam płaczem, nie straciłam gruntu pod nogami. Nie. Poczułam… ulgę.
Noc minęła zaskakująco spokojnie. Bez chrapania z drugiej poduszki, bez jego narzekania, bez wiecznego niezadowolenia, iż dzieci hałasują albo obiad nie ten. Rano wstałam, jakbym na nowo się narodziła. Dzieci już się obudziły, przygotowałam śniadanie, wszyscy zjedliśmy, a one poszły bawić się na podwórko. A ja zostałam – sama, ale nie pusta.
Niedawno skończyliśmy remont. Zostały detale – dopracować. Postanowiłam zająć się zasłonami. Wzięłam wiertarkę, wkręty, kołki – narzędzia, których wcześniej choćby nie dotykałam. Ta cholerna listwa nie chciała się trzymać, ciągle się zsuwała. Ale sobie poradziłam. Udało się. Zawiesiłam zasłony. Piękne, lekkie, niebieskie, w kwiaty – jak kurtyna na nową scenę mojego życia.
Potem poszłam do kuchni, ugotowałam trzy litry aromatycznego jabłkowego dżemu i kilka butelek soku pomidorowego. Gdy słoiki stygły na parapecie, zastanawiałam się: może jednak jestem w czymś winna? Może coś przeoczyłam, nie dopowiedziałam, nie dokochałam? Ale im więcej myślałam, tym wyraźniej widziałam: nie. Po prostu on już dawno nie był z nami. Ciałem tu, a duszą – gdzie indziej.
Wyszłam na podwórko, wzięłam farbę, drabinę – ciężką, starą, niemal wojenną. Z trudem przyciągnęłam ją do ściany, strach walczył z determinacją. Od dziecka bałam się wysokości. Ale wspięłam się. I pomalowałam. Dom ożył. Ja odetchnęłam. I wiecie, jak głupio by to nie brzmiało, w tamtej chwili zrozumiałam: dam sobie radę ze wszystkim. Zrobię to sama.
Noc przyniosła ciszę. Dzieci spały, siedziałam w kuchni z kubkiem herbaty i pierwszy raz od miesięcy nie czułam niepokoju. Wracać do niego? Po co? Sam odszedł. Sam wybrał – swoją matkę, swoją wolność, swoje złudzenia. Niech teraz teściowa zajmie się swoim „aniołkiem”, jak go zawsze nazywała. Myślę, iż gwałtownie zrozumie, iż skrzydła dawno się ostały, a aureola zardzewiała.
A u nas – będzie dobrze. Poradzę sobie z ogródkiem, z domem, z dziećmi. Będę silniejsza. Już jestem. I nie dlatego, iż chcę – bo nie mogę już być słaba. Teraz jestem i mamą, i tatą. I nic strasznego. Nie pierwszy raz.
Już myślę o rozwodzie. Nie widzę sensu zwlekać. Odszedł – nie w gościnę, nie w delegację, tylko z rodziny. To jego wybór. A my – z dziećmi – zrobimy swój. Zaczniemy wszystko od nowa. Bez niego. Krok po kroku zbudujemy sobie życie. Prawdziwe. Wolne. Prawdziwe. Nasze.