Znaleźli pod dębem: jak dwóch chłopców stało się naszymi synami
— Mamy teraz dwójkę nowych dzieci. Znalazłem ich w lesie pod starym dębem. Będziemy ich wychowywać jak własnych — głos Wojtka brzmiał dziwnie stłumione, jakby przedzierał się przez warstwy wody.
Hanna zamarła przy kuchni. Z garnka buchała para, zasnuwając okno. Za zaparowaną szybą dostrzegła sylwetkę mężczyzny z dwiema zawiniętymi paczkami w dłoniach.
— Co powiedziałeś? — postawiła powoli kubek na stole. — Jakie dzieci?
Drzwi otwarły się gwałtownie. Wojtek wszedł do kuchni, zmierzwiony, w kurtce usianej igłami świerkowymi. W ramionach trzymał dwóch chłopców, owiniętych w stary wełniany koc. Jeden kurczowo ściskał w dłoniach wytartego pluszowego misia, drugi spał.
— Po prostu siedzieli pod dębem, jakby na kogoś czekali — wyszeptał Wojtek, opadając na krzesło. — Wokół ani żywej duszy. Tylko dorosłe ślady prowadzące w stronę bagien.
Hanna podeszła bliżej. Jeden z chłopców otworzył oczy — ciemne, jasne. Czoło miał gorące, ale wzrok pełen rozumienia.
— Co ty narobiłeś, Wojtku? — szepnęła.
W sypialni rozległ się szelest. Sześcioletnia Zosia, ich córka, stanęła w korytarzu, przecierając oczy. — Mamo, kto to?
— To… — Hanna zawahała się.
— To Tomek i Kuba — stanowczo odpowiedział Wojtek. — Będą teraz z nami mieszkać.
Zosia podeszła ostrożnie, wyciągając szyję. — Mogę ich przytulić?
Hanna skinęła głową. Słowa utknęły jej w gardle.
Dni płynęły w nieprzerwanym ciągu trosk. Chłopcy okazali się młodsi od Zosi — mieli może po trzy, cztery lata. Bali się hałasów, nie jedli mięsa, Kuba chował się za piecem, a Tomek płakał przez sen.
— Trzeba zgłosić do opieki społecznej — powiedziała pielęgniarka Nina, która przyszła obejrzeć dzieci. — Może ktoś ich szuka.
— Nikt ich nie szuka — odparł ostro Wojtek. — Ślady prowadziły na bagna. To wszystko, co trzeba wiedzieć.
— Ludzie plotkują, Wojtku. Po co ci dodatkowe gęby? Masz już… — Spojrzała na Hannę.
— Kończcie — głos Hanny był ostry jak brzytwa. — Co już mamy?
— Nie mieszkacie nad morzem — mruknęła Nina, odwracając się.
Nocami Hanna stała przy oknie. W ciemności kołysały się wierzchołki sosen. W pokoju dziecięcym spało troje: Zosia obejmowała chłopców, jakby ich chroniła.
— Nie śpisz? — Wojtek objął żonę od tyłu.
— Wspominam.
Zrozumiał, o czym myśli. Cztery lata temu, gdy przeprowadzili się do tego domu na skraju lasu, stracili dziecko. Szybko, prawie niezauważalnie. Potem już nie było innych.
— Skoro udało ci się ich podnieść — Hanna odwróciła się do męża — to ja nie mogę ich puścić.
Nie odpowiedział. Patrzył w stronę lasu, gdzie pod dębem zaczęła się ich nowa historia.
Po tygodniu chłopcy przestali się chować. Tomek nauczył Zosię lepić babki z piasku. Kuba głaskał sąsiedzkiego psa.
— Zupełnie jak twoje — śmiała się sąsiadka. — Zwłaszcza ten z dołkiem w brodzie. Twoja kopia.
Wojtek milczał. Ale wieczorem usiadł z dziećmi i zaczął opowiadać bajkę. Jego głos był cichy jak leśny strumyk.
Dom stał się głośniejszy, bardziej zabiegany, ale i pełniejszy życia.
Minęło sześć lat. Jesień znów przemalowała las. Dom oplatał dziki chmiel, a przy saianym dworku wyrósł krzak rokitnika.
— Znowu się naśmiewają — rzucił plecak Tomek. — Mówią, iż jesteśmy nieprawdziwi.
— Dostał w nos? — odwróciła się Zosia.
— Kuba dał. A potem siedział pod drzewem do wieczora.
Wojtek wszedł, otrząsając deszcz z kurtki. — Znowu się biłeś?
— Stasia Wilka pobiłem — przytaknął Tomek. — Powiedział, iż nie mamy nazwiska.
Wojtek nie odezwał się. Każdego ranka woził dzieci przez las do szkoły. Zimą wyciągali samochód ze zasp, wiosną grzęźli w błocie.
— Szkoła hartuje — cicho powiedział.
— To nie hartowanie, to znęcanie — pojawiła się Hanna. — Boli mnie to patrzeć.
Kuba wszedł ostatni, z siniakami na rękach.
— Nie będę już — wyszeptał.
— Będziesz — Wojtek położył dłoń na jego głowie. — jeżeli cię krzywdzą — broń się.
Wieczorem poszli do lasu. Pod mżawką, znajomymi ścieżkami.
— Widzisz słoje na pniu? — pokazał Wojtek. — Każdy rok to jeden. A kora chroni. Bez niej drzewo umiera.
— Ja jestem korą? — spytał Kuba.
— Wszyscy jesteśmy korą. I korzeniami. Trzymamy się razem.
W domu Hanna czesała Zosi włosy.
— Mamo, od razu ich pokochałaś?
— Nie. Najpierw był strach. Potem niepokój. A potem zrozumiałam: zawsze byli nasi. Tylko urodzili się nie przez nas.
— Ja też bałam się, iż przestaniecie mnie kochać — szepnęła dziewczynka. — Ale teraz nie wyobrażam sobie życia bez nich.
Zosia została prymuską. Tomek — marzycielem, rysował światy. Kuba — złota rączka.
— Macie niezwykłą rodzinę — powiedziała nauczycielka. — Ale silną.
— Las nauczył — odparła Hanna.
Wojtek zbudował w lesie chatkę. Tam dzieci uczyły się czytać ślady, rozumieć wiatr. Mieli swój „dzień ciszy” — bez słów, tylko spojrzenia i gesty.
Pewnego dnia w starej skrzyni Hanna znalazła zdjęcie: młody Wojtek z przyjacielem. Podpis: „Staszek. Lato w Olchówce”. Tego samego wieczora przyszło pismo. Od Marii Kowalskiej.
„Syn odszedł. Serce zawiodło, ale wstyd był silniejszy. Dzieci są jego. Matki ich dawno nie ma. Rodziny brak. Ja jestem chora. Wiedział, iż dasz im życie… Wybacz, iż milczałam. Potrzebowałam czasu”.
— Staszek Kowalski — cicho powiedział Wojtek. — Pracowaliśmy razem. Myślałem, iż zniknął na zawsze.
— To ojciec? — spytała Hanna.
Kiwnął głową. Nie zauważyli, jak na korytarzu skrzypnęła deska. ZI tak zostali tam, gdzie ich serce wybrało — w domu, który stał się ich korzeniami.