13 listopada, 2025
Dziś wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. zwykle wchodzę do mieszkania o siódmej, słysząc skwierczenie na patelni i mieszankę zapachu obiadu z delikatnym aromatem perfum mojej żony. Tym razem szef odwołał spotkanie zachorował i puścił mnie o czwartej po południu. Stałem przed drzwiami własnego mieszkania, czując się jak aktor, który wszedł na scenę po czasie.
Włożyłem klucz w zamknięcie. Mechanizm kliknął głośno. Na wieszaku w przedpokoju wisiał obcy, elegancki męski płaszcz z miękkiej wełny w miejscu mojego płaszcza.
Z salonu dobiegł stłumiony, kobiecy śmiech niski, aksamitny, który zawsze uważałem za nasz prywatny skarb. Potem rozpoznany męski głos, nieco niewyraźny, ale pewny i domowy.
Zabrakło mi odwagi, by ruszyć. Parquet, który wybrałem z Bogną, rozbrzmiał pod stopami, jakby wrośnie w podłogę. W lustrze przedpokoju widziałem blade odbicie zmęczony garnitur, zmarszczki od biurowych dni. Czułem się obcym w własnym mieszkaniu.
Kroki nie zdjąłem butów złamałem najważniejszą zasadę naszego domu. Każdy dźwięk odbijał się w głowie. Drzwi do salonu były uchylone.
W kącie siedziała Bogna w swym turkusowym szlafroku, który podarowałem jej na urodziny w zeszłym roku. Jej nogi były przyciągnięte do klatki piersiowej, domowo złożone. Obok niej mężczyzna w ok. czterdziestu lat, w drogich zamszowych mokasynach bez skarpet (ta drobnostka drażniła mnie najbardziej), w idealnie dopasowanej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem, trzymający kieliszek czerwonego wina.
Na stoliku kawowym stała rodzinna kryształowa waza pamiątka Bogny wypełniona pistacjami, a ich łupiny rozrzucone po blacie. To był obraz spokojnej, domowej intymności, nie namiętności, a zwykłej, codziennej zdrady najgorszej ze wszystkich.
Zauważyli mnie jednocześnie. Bogna drgnęła, wino w jej kieliszku rozlało się, zostawiając krwawą plamę na jasnym szlafroku. Jej oczy, szeroko otwarte, wyrażały nie strach, a raczej paniczne zdziwienie, jak dziecko przyłapane na psocie.
Nieznajomy powoli, prawie leniwie postawił kieliszek na stole. Na jego twarzy nie było ani lęku, ani zakłopotania jedynie lekka irytacja, jak u człowieka, którego przerwano w najciekawszym momencie.
Bogu zaczęła Bogna, a głos jej się załamał.
Nie słuchał mnie. Jego wzrok przesunął się z mokasynów mężczyzny stojącego przy wejściu na moje własne, zakurzone pantofle. Dwie pary butów w jednym pomieszczeniu, dwa światy, które nie powinny się mieszać.
Chyba pójdę powiedział nieznajomy, wstając. Ruszył z nieodpowiednią dla sytuacji powolnością, podszedł do mnie, przyjrzał się mi nie z góry, ale z ciekawością, jakby oglądał eksponat w muzeum, skinął i skierował się ku przedpokojowi.
Nie ruszyłem się. Słyszałem, jak zapina płaszcz, jak klikają zamki. Drzwi się zamknęły.
Zostaliśmy we dwoje w gęstej ciszy, przerywanej jedynie tykaniem zegara. W powietrzu unosił się zapach wina, drogiego męskiego perfumu i zdrady.
Bogna przytuliła się do siebie, patrząc na mnie. Wypowiadała słowa nie rozumiesz, to nie jest to, co myślisz, po prostu rozmawialiśmy dotarły do mnie niczym przez grubą szybę, nie niosąc wagi.
Podszedłem do stolika, wziąłem kieliszek nieznajomego. Poczucie obcego zapachu wypełniło nos. Spojrzałem na krwawą plamę na szlafroku, na łupiny pistacji, na niedopite wino.
Nie krzyczałem. Nie wykrzykiwałem. Czuję jedynie jedną przytłaczającą emocję totalną, fizjologiczną obrzydliwość. Do wszystkiego: do domu, do kanapy, do szlafroku, do zapachu, do samego siebie.
Odłożyłem kieliszek na miejsce, odwróciłem się i wróciłem do przedpokoju.
Dokąd idziesz? zadrżał głos Bogny, w nim słychać było strach.
Zatrzymałem się przy lustrze. Spojrzałem na własne odbicie na tego, którego jeszcze nie było.
Nie chcę już tu przebywać powiedziałem cicho i wyraźnie. Dopóki nie przewietrzy się wszystko.
Wyszedłem z mieszkania i zszedłem po schodach. Usiadłem na ławce przed naszym blokiem przy ulicy Marszałkowskiej. Wyciągnąłem telefon bateria była rozładowana.
Patrzyłem na okna naszego mieszkania, na przytulne światło, które tak kochałem. Czekałem, aż z tych okien ulotni się zapach obcych perfum, mokasyn i tego, co kiedyś nazywałem życiem. Nie wiedziałem, co będzie dalej, ale wiedziałem, iż nie ma już drogi powrotnej do tej wersji rzeczywistości, jaka była przed czwartą po południu.
Siedziałem na zimnej ławce, a czas płynął inaczej. Każda sekunda była przesycona palącą klarownością. Dostrzegłem cień Bogna podeszła, spojrzała na mnie. Odwróciłem się.
Po chwili pół godziny? godziny? otworzyły się drzwi wejściowe. Wyszła w prostych dżinsach i bluzie, w rękach trzymając koc termiczny.
Przeszła przez ulicę i usiadła obok mnie, zostawiając między nami niewielką przerwę. Wyciągnęła mi koc.
Weź, ogrzejesz się powiedziała.
Nie potrzebuję odrzekłem, nie patrząc na nią.
To Artur szepnęła Bogna, patrząc w asfalt. Znamy się od trzech miesięcy. Właściciel kawiarni przy naszym fitness klubie.
Słuchałem, nie odwracając głowy. Imię i zawód nie miały znaczenia. To była tylko sceneria do tego, co najważniejsze fakt, iż mój świat runął nie z powodu hukowatego wybuchu, ale przez cichy, codzienny klik.
Nie usprawiedliwiam się drżał jej głos. Ale przez ostatni rok byłeś nieobecny. Przychodziłeś, jedliśmy, oglądaliśmy wiadomości i zasypialiśmy. Przestałeś mnie dostrzegać. A on on widział.
Widział? po raz pierwszy tego wieczoru odwróciłem się do niej. Moje gardło drżało z milczenia. Widział, jak pijesz wino z moich kieliszków? Widział, iż rozsypujesz łupiny pistacji na moim stole? To on widział?
Jej usta zaciśnięte, oczy wypełnione łzami, ale nie pozwoliła im popłynąć.
Nie przepraszam. I nie zamierzam od razu wszystkiego zapomnieć. Po prostu nie wiedziałam, jak jeszcze do ciebie dotrzeć. Chyba dopiero stając się potworem, znów stałam się człowiekiem, którego zauważyłeś.
Siedzę tu zacząłem powoli, szukając słów i czuję obrzydzenie. Obrzydza mnie zapach obcego perfumu w naszym domu. Obrzydzą mnie jego mokasyny. Ale najbardziej obrzydza mnie myśl, iż mogłaś tak postąpić wobec mnie.
wzruszyłem ramionami. Zimno i bezruch obezwładniały plecy.
Nie pójdę tam dzisiaj powiedziałem. Nie dam rady wejść do mieszkania, w którym wszystko przypomina ten dzień oddychać tym powietrzem.
Gdzie pójdziesz? w jej głosie zabrzmiał prawdziwy, zwierzęcy strach przed ostateczną stratą.
Do hotelu. Muszę gdzieś przenocować.
Skinęła głową.
Chcesz, żebym poszła do przyjaciółki? Zostawię cię samego w mieszkaniu?
Odrzuciłem. To nie zmieni tego, co się stało w środku. Dom trzeba przewietrzyć, Bogno. Może go trzeba sprzedać.
Jej oczy szeroko się otworzyły, jakby uderzono ją w głowę. Ten dom był naszą wspólną marzeń, naszą twierdzą.
Wstałem z ławki, ruchy powolne i zmęczone.
Jutro nie będziemy rozmawiać. Pojutrze też. Musimy milczeć powiedziałem. Każdy z nas musi być sam. Potem zobaczymy, czy pozostało coś, o czym jeszcze warto mówić.
Odwróciłem się i ruszyłem wzdłuż ulicy, nie oglądając się. Nie wiedziałem, dokąd zmierzam. Nie wiedziałem, czy wrócę. Wiedziałem tylko jedno: życie sprzed tego wieczoru zakończyło się. Po raz pierwszy od lat miałem przed sobą krok w zupełną nieznajomość. Nie jako mąż, nie jako partner. Po prostu jako człowiek, który jest wyczerpany i boli go bardzo. I właśnie w tej bolesnej chwili poczułem, iż znów żyję.
Szukałem schronienia w najbliższym hostelu nie dla oszczędności, ale by zniknąć w anonimowej celi, w której pachniało wybielaczem i obcymi historiami.
Pokój przypominał szpitalny oddział: białe ściany, wąska łoże, plastikowy krzesło. Usiadłem na skraju łóżka, a cisza uderzyła mnie w uszy. Nie było już skrzypiącej podłogi, brzęku lodówki ani oddechu żony za plecami. Tylko szum w głowie i ciężar w piersi.
Wyciągnąłem telefon, podłączyłem go do ładowarki w recepcji. Ekran ożył, migotały powiadomienia koleżanki, grupy robocze, reklamy. Zwykły wieczór zwykłego człowieka. Ta normalność była nie do zniesienia.
Wysłałem krótkiego SMS-a do szefa: Zachorowałem. Nie przyjdę kilka dni. Nie kłamałem. Czułem się zatruty.
Rozebrałem się i wziąłem prysznic. Woda była prawie wrząca, ale nie odczuwałem temperatury. Stałem pod strumieniem, patrząc, jak spływa kurz dnia. Po chwili podniosłem wzrok na popękane lustro nad umywalką widziałem zmęczone, pomarszczone odbicie. Czy tak widziała mnie Bogna? Czy tak byłem przez te wszystkie miesiące?
Położyłem się, zgasiłem światło. Ciemność nie przyniosła ukojenia. Przed oczami przewijały się obrazy: płaszcz na wieszaku, plama wina na szlafroku, mokasyny bez skarpet, a najgorsze słowa Bogny: Przestałeś mnie widzieć.
Przewracałem się w poszukiwaniu wygodnej pozycji, ale takiej nie było. Wszystko było nie tak. W uszach zakradała się myśl, którą początkowo odrzuciłem, a potem powracała niczym natrętny owad: a co, jeżeli to ja, swoją obojętnością i duchowym lenistwem, pchnąłem ją w objęcia tego mężczyzny i jego mokasynów? Nie chcę jej obarczać winą, ale rozumiem.
Bogna nie spała. Chodziła po mieszkaniu jak duch, ręce splecione za plecami. Stała przy kanapie, patrzyła na zaschniętą plamę wina, potem zmiażdżyła szlafrok i wrzuciła go do kosza. Potem podeszła do stolika, wziąła kieliszek, który Artur trzymał, spojrzała na niego, ruszyła do kuchni i z siłą rozbiła go o zlewozmywak. Kryształ rozbłysł w setki odłamków. Na chwilę poczuła ulgę.
Zebrała wszystkie ślady tego innego wyrzuciła pistacje, wyleła niedopite wino, wytrzeć stół, wyrzuciła odłamki. ale zapach jego perfumu wciąż wisiał w zasłonach i tapicerce. Był wszędzie. Jak wstyd. I jak dziwne, zakrzywione uczucie wyzwolenia. Kłamstwo stało się prawdą. Ból stał się namacalny.
Usiadła na podłodze w salonie, objęła kolana i w końcu pozwoliła sobie na łzy ciszne, bez szlochów. Łzy spływały same, słone i gorzkie. Płakała nie tyle za tym, co ją zranił, ile za upadkiem iluzji, którą razem budowaliśmy latami iluzji szczęśliwego małżeństwa.
Wiedziała, iż jest winna. Nie patrząc na mnie, nie był ona tak delikatny, ale to ona popełniła błąd.
Rano obudziłem się podzielony. Zamówiłem kawę w przydrożnej kawiarni i usiadłem przy oknie, patrząc na budzące się miasto. Telefon wibrował. To była wiadomość od Bogny: Nie dzwoń, po prostu napisz, jeżeli będziesz w porządku.
Czytałem prosty, ludzki tekst, pozbawiony krzyku i żądań. Była w nim troska ta sama, której wcześniej nie dostrzegałem.
Nie odpowiedziałem. Obiecałem milczeć. Ale po raz pierwszy od kilku dni gniew i obrzydzenie ustąpiły miejsca małej przestrzeni czegoś innego nie nadziei, nie optymizmu, ale ciekawości. Co, jeżeli w tym koszmarze i bólu uda nam się zobaczyć siebie na nowo? Nie jako wrogów, ale jako dwie bardzo zmęczone i samotne osoby, które kiedyś kochały się i mogły się pogubić?
Dokończyłem kawę, postawiłem kubek na stole. Przed nami były dni ciszy. Potem rozmowa. Pomyślałem, iż nie tyle rozmowy się boję, co tego, iż nic nie zmieni.
Lekcja, którą dziś wyciągam, brzmi: zdrada nieWiem, iż jedyną drogą do odnalezienia siebie jest akceptacja przeszłości i otwarcie się na niepewną przyszłość.













