Oddała dom dla dzieci — straciła wszystko: wyznanie kobiety pozbawionej spokoju

newsempire24.com 8 godzin temu

Zawsze wierzyłam, iż rodzina to podpora. Że dzieci będą blisko, kiedy się zestarzeję. Że rodzinny dom można zamienić na ciepło bliskich serc. A teraz każdego ranka budzę się w obcych kątach, nie wiedząc, gdzie jutro spędzę wieczór. Tak teraz żyje babcia Hania – ta sama Hanna Stanisławówna, którą kiedyś znała cała ulica jako gospodynię przestronnego, zadbanego domu na Podlasiu. A teraz jej schronienia to obce kuchnie, pokoje przechodnie i pytanie: czy przypadkiem nie przeszkadzam?

Wszystko zaczęło się od tego, iż synowie – Marek i Tomek – namówili ją, by sprzedała stary dom. Mówili: po co ci, mamo, sama na odludziu się męczyć? Nie jesteś już młoda, nie dasz rady ani z ogrodem, ani z piecem, ani ze śniegiem po kolana. Będziesz mieszkać u nas na zmianę – i tobie spokojniej, i nam blisko. A pieniądze ze sprzedaży się nie zmarnują: podzielimy, wykorzystamy na dzieci, na wnuki. Co miała powiedzieć stara matka? Oczywiście, zgodziła się. Chciała pomóc. Chciała być bliżej.

Moi rodzice – sąsiedzi Hanny Stanisławówny – wtedy próbowali ją odwieźć od tego pomysłu:

– Nie spiesz się, Haniu. Potem pożałujesz. Innego domu już nie kupisz, a dzieci mają swoje rodziny, swoje zasady. Będziesz gościem, nie gospodynią. W mieszkaniu będzie ci ciasno i duszno, przecież zawsze lubiłaś przestrzeń.

Ale kto ich słuchał. Dom sprzedano. Pieniądze podzielono. I zaczęła się wędrówka babci Hani z walizką od jednego syna do drugiego. Dzisiaj – u Marka w warszawskim mieszkaniu, jutro – u Tomka w podwarszawskim domu. I tak już trzeci rok.

– U Tomka lepiej – przyznała kiedyś mojej mamie. – Tam przynajmniej jest ogródek, można pokopać, odpocząć duszą. A Kasia, synowa, dobra. Uprzejma, spokojna, dzieci grzeczne. Dali mi pokoik – mały, ale z własnym telewizorem i choćby małą lodówką. Siedzę cicho, nie zawadzam. Dopóki wszyscy w pracy, a wnuki w szkole – wychodzę na grządki, czasem pranie upiorę. A potem z powrotem do swojego kąta.

Planowała zostać tam całe lato, a jesienią – do Marka. Ale u starszego syna życie wygląda inaczej. W mieszkaniu dali jej kąt – dosłownie kąt – między kuchnią a balkonem. Małą kanapę, szafkę nocną z telewizorem, torbę z rzeczami. Gotowała w tajemnicy, jadła sama, prała – gdy nikogo nie było. I cały czas czuła się… niepotrzebna.

– Justyna, żona Marka – mówi – prawie ze mną nie rozmawia. Ani słowa. Z wnukiem też się nie zżyłam. Ja, wiesz, wszystko po staremu, a on w swoich telefonach. Jakbym była obca. Na działkę ani razu mnie nie zaprosili. Tylko jak cień chodzę po mieszkaniu. Wieczorem kolację kładę na kaloryfer, żeby chociaż trochę się ogrzała. Do kuchni staram się nie wychodzić, bro, Boże, żeby nie w porę.

Niedawno zachorowała. Mówi:

– Gorączka, łamanie w kościach. Myślałam – to już. Wezwali lekarza, dali leki, przeleżała parę dni. Ale najgorsze nie była choroba. Tylko to, iż nikt choćby nie podszedł. Żadnego dobrego słowa. Leż, ale się, byle nie przeszkadzaj.

Moi rodzice wtedy zapytali:

– Haniu, a jeżeli będzie gorzej? Kto się tobą zaopiekuje? Sił już nie te. A ty wciąż w biegu: raz tu, raz tam. Ani domu, ani spokoju.

A ona tylko westchnęła:

– Co tu dużo mówić… Zrobiłam błąd. Straszny. Sprzedałam dom – a wraz z nim sprzedałam swoją wolność. Nie powinnam była słuchać dzieci. Chciałam pomóc, myślałam – razem będzie lżej. A teraz choćby kupić nic nie mogę. Wszystko, co zostało, to trochę odłożone na pogrzeb. Synowie i tak mają swoje sprawy. Nowy dom już mi nie zaświeci.

Często mówi: „Wolałabym zostać sama w swoim domu. Choćby ciężko, choćby zimno, ale swoje. Sama sobie pani. A teraz jestem tylko starą kobietą bez dachu nad głową, bez prawa głosu. Pomieszkam u jednego, potem u drugiego. Ani podwórka, ani kąta. Tylko walizka i torba”.

I za każdym razem, gdy odchodzi od moich rodziców, patrzą za nią i szepczą: „Boże, oby choć do lata dotrwała, a potem – znowu na ziemię, w ciszę, do ogródka. Tam jej lżej”.

Teraz Hanna Stanisławówna nie marzy już ani o spokoju, ani o miłości. Tylko o tym, by cicho umrzeć tam, gdzie nie będzie zawadzać. Sama powiedziała dzieciom:

– Jak już całkiem źle ze mną, odwieźcie mnie do domu opieki. Tam przynajmniej będzie pielęgnacja. A wam, dzieci, nie po drodze ze mną.

I tak oto żyje babcia Hania – między walizką a kalendarzem. Liczy dni, myśli, gdzie będzie następnego lata. Czeka nie na telefon, ale na milczące skinienie głową: czy może pomieszkać kilka miesięcy?

Jestem pewien: dzieci nie powinny były jej namawiać. Powinni byli powiedzieć: „Mamo, zostań w swoim domu. To twoja twierdza. A my przyjedziemy, przytulimy, nakarmimy, i wrócimy do swojego życia. Nie ty do nas – my do ciebie”. Ale teraz już za późno. Tego, co było, nie cofnie się. I tylko jedno pytanie dręczy wszystkich, którzy znali ją dawniej: dlaczego zdradzamy tych, którzy nas zrodzili i wszystko nam oddali?

Idź do oryginalnego materiału