„Od dziś wszystko się zmieni!” — jak jedna kobieta postawiła na swoim wobec męża i syna
Nie jestem ze stali. Jestem zwykłą kobietą, która też czasem czuje się źle. Mam prawo do bólu głowy, zmęczenia i tego, iż po całym dniu pracy wlokę ciężką siatę z zakupami, podczas gdy w domu siedzi dwóch dorodnych mężczyzn — najedzonych i przekonanych, iż jedzenie pojawia się samo z kotleta. A gdy siły w końcu się kończą, zostaje tylko jedno: powiedzieć głośno to, co od dawna krzyczy w środku.
Ten dzień był wyjątkowo ciężki. W pracy chaos, szef od rana wkurzony jak barszcz bez śmietany, ledwo doczekałam się końca zmiany. Już stojąc na przystanku, zrozumiałam, iż muszę jeszcze wpaść do Biedronki — lodówka pusta, a w domu czekają mąż Bogdan i syn Kacper. Bogdan — czterdzieści dwa lata, wysoki jak dąb, apetyt godny żubra. Kacper — piętnaście lat, trenuje judo i po zajęciach pochłania wszystko, co nie przykleiło się do talerza.
Szłam do domu, zgarbiona pod ciężarem reklamówki, przeklinając w duchu, iż kupiłam tyle rzeczy. Głowa pulsowała, każdy krok odbijał się echem w skroniach. Ale nie miałam wyboru — bo jeżeli nie ja, to kto?
Gdy wreszcie otworzyłam drzwi, Bogdan już był w domu. Wylegiwał się na kanapie, oglądał „M jak miłość”. Ani słowa, ani spojrzenia: „Jak się masz?” — jakbym była przezroczysta. Kacper był jeszcze na treningu. W milczeniu przeszłam do sypialni, połknęłam tabletkę i padłam na łóżko. Choćby piętnaście minut — żeby złapać oddech, ochłonąć, zebrać myśli.
Ból głowy trochę zelżał, ale nie do końca. Mimo wszystko czułam się jak rozjeżdżony tramwajem pączek. Wstałam jednak i poszłam do kuchni. Tam, przez warkot telewizora, słychać było tylko moje kroki i brzęk garnków. gwałtownie zrobiłam spaghetti carbonara, pokroiłam sałatkę. Prostą, ale sycącą. Nie było czasu w finezje.
Kacper wrócił później. Zawołałam wszystkich do stołu. Usiadłam i usłyszałam coś, co sprawiło, iż coś we mnie pękło.
— Znowu makaron? — prychnął mąż. — Mogłabyś czasem ugotować coś ciekawszego.
— A ja bym wolał schabowego — dodał syn, bawiąc się widelcem w sałatce.
Żaden nie zapytał, jak się czuję. Żaden nie powiedział „dziękuję”. Wiedzieli, iż boli mnie głowa. Widzieli, jak dźwigam torby. Słyszeli, jak wzdycham i ledwo trzymam się na nogach. A jedyne, co mieli do powiedzenia, to „nam nie smakuje”.
Cicho odłożyłam widelec, spojrzałam na nich obu. I nagle coś we mnie kliknęło.
— Nie smakuje? To nie jedzcie. Od dziś wszystko się zmienia. Mam dość bycia obsługą hotelową. Chcesz schabowego? Smaż sobie. Marzy ci się żurek? Warz. Koniec z dźwiganiem siat, sprzątaniem i gotowaniem za darmo. Owszem, przez cały czas będę gotować — dla wszystkich. Ale jeden z was zmywa, drugi odkurza. Dogadajcie się sami. Pierzę tylko to, co jest w koszu. Brudne skarpety pod łóżkiem? Wasz problem.
Raz w tygodniu — w sobotę — idziemy razem do sklepu i robimy zakupy. Nie jestem wielbłądem. Nie jestem kelnerką. Nie jestem kucharką na żądanie.
Wstałam, poprawiłam włosy i ruszyłam w stronę łazienki. Obróciłam się w drzwiach:
— A teraz idę pod prysznic i spać. Kto zmywa — wasza sprawa. Tylko pamiętajcie: jeżeli rano w zlewie będzie brudno — nie będzie śniadania. Koniec. Dobranoc.
Wyszłam. Za plecami cisza. choćby telewizor ktoś wyłączył. Nie oglądałam się. Wiedziałam, iż siedzą i gapią się za mną. Zaskoczeni. Może — zdezorientowani. A może po raz pierwszy od lat — zaczęli myśleć.
I wiecie co? Nie czułam wyrzutów sumienia. Tylko ulgę. Bo czasem, żeby cię usłyszano, trzeba przestać szeptać i zacząć mówić wyraźnie. Bez przeprosin. I najlepiej z widelcem w ręce.