Niebieskie oczy ze snu
Mikołaj nie znał matczynej pieszczoty ani ojcowskiego głosu. Nie pamiętał niczego poza szarymi, jednakowymi korytarzami i cichymi krokami opiekunek. Jakby nie urodził się z kobiety, ale od razu w murach sierocińca w Łodzi. Inni mieli strzępy wspomnień – kołyskę, zapach perfum, ciepłe dłonie. On – tylko chłód plastikowych zabawek i szmer wody w umywalce.
Ale nocą wszystko było inaczej.
We śnie przychodziła do niego kobieta. Siadała obok, obejmowała go, głaskała po głowie i szeptała coś dobrego. Miała oczy jak wiosenne niebo po burzy – jasne, błękitne, nieskończenie bliskie. Budził się i leżał długo, wpatrując się w sufit, bojąc się poruszyć, by nie rozlać ciepła tego snu. Cały dzień potem był cichy, ale mniej pochmurny – jakby cząstka jej czułości w nim pozostawała.
W rzeczywistości jednak było inaczej. Codziennie do sierocińca przychodzili „goście” – potencjalni rodzice adopcyjni. Dzieci przebierały się, uczyły wierszyków, nakładały na twarze wymuszone uśmiechy. Przepychały się, przerywały sobie, walczyły o uwagę. A Mikołaj stał z boku. Nie błaznował, nie uśmiechał się, nie błagał spojrzenia – czekał. Nie na byle kogo. Na tę jedną kobietę z oczami ze snu.
— Mikołaj, no uśmiechnij się, proszę! — błagała opiekunka.
Lecz on tylko uparcie marszczył czoło i odwracał wzrok. Wiedział, iż nie pójdzie z obcymi. On ją pozna – tę, która mu się śni.
Pewnego dnia do sierocińca przyjechała delegacja – z okazji rocznicy placówki. Kamery, fotografowie, mnóstwo nieznanych twarzy. Mikołaj, jak zwykle, usiadł w najdalszym kącie, by nie przeszkadzać. Nagle wzrok przykuła jedna kobieta. Wysoka, smukła, z krótką fryzurą i tym samym – do bólu znajomym – uśmiechem. A oczy… te same! Oddech mu się zatrzymał.
I nagle – spojrzała prosto na niego. Ich spojrzenia się spotkały, i on po raz pierwszy w życiu… się uśmiechnął.
Opiekunka upuściła herbatę z kubka. Przez sześć lat w sierocińcu Mikołaj nigdy się nie uśmiechał. A teraz – nagle, sam z siebie, szczerze i prawdziwie.
Kobieta podeszła. Usiadła obok. Nie odwrócił wzroku. Słuchał, śmiał się, pytał. I nie bał się. Z nią było tak, jak w jego snach – lekko, bezpiecznie, prawdziwie.
Potem zaczęła do niego przychodzić. Bez kamer, bez delegacji. Przynosiła książki, wspólnie spacerowali po podwórku, rozmawiali o chmurach i miastach, które odwiedziła. A potem zniknęła. Na cały miesiąc. Mikołaj nie pytał opiekunów – bał się usłyszeć, iż nie wróci.
Ale wróciła. Przyszła w zwykłej kurtce, bez makijażu. I powiedziała:
— Mikołaj, przyszłam, żeby zabrać cię do domu. Będziesz moim synem.
Nie uwierzył. Myślał, iż śni. Szczypał się – bolało. Więc to prawda. Nie powiedział ani słowa, tylko przytulił ją. Długo. Cicho. Tak, jak potrafił tylko on.
Później poznała go ze swoim mężem. Był prosty i dobroduszny, od razu przyjął chłopca jak swoje. Razem zaczęli życie od nowa. Pierwszy tort w nowym mieszkaniu. Pierwsza wycieczka do lasu. Pierwszy wieczór, gdy nie trzeba było zasypiać przy obcych krokach na korytarzu.
Mikołaj już nie wracał do sierocińca. Tylko czasem, przechodząc koło lustra, łapał się na tym, iż w jego oczach pojawia się ten sam blask – niebieski, ciepły, jak u niej. Jego nowej mamy. Prawdziwej.