Och, kochani moi, cóż to był za dzień… Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zaryczu dzieje się gorzka niedola. Patrzę przez okno mojego gabinetu lekarskiego, a serce mi się kraje, jakby w imadło je złapano i powoli ściskano…

newsempire24.com 1 tydzień temu

Och, kochani, cóż to był za dzień Szary, płaczliwy, jakby samo niebo wiedziało, iż w Zalesiu dzieje się gorzka niedola. Patrzę przez okno mojego wiejskiego gabinetu, a w środku serce mi się kurczy, jakby w imadle je ściśnięto i powoli skręcano.

Cała wieś jakby wymarła. Psy nie szczekały, dzieci pochowały się po domach, choćby nieokiełznany kogut wujka Staszka przycichł. Wszyscy wpatrywali się w jeden punkt w dom Bronisławy Ignacowej, naszej babci Bronki.

A przy jej furtce stało auto, miejskie, obce. Lśniło jak świeża rana na ciele naszej wioski.

Wywoził ją Tadeusz, jedyny syn, swoją matkę. Do domu opieki.

Przyjechał trzy dni wcześniej, wyglądający jak świeżo wyprasowany, pachnący drogą wodą po goleniu, a nie rodzinną ziemią. Do mnie zajrzał najpierw, niby po radę, a tak naprawdę po usprawiedliwienie.

Wandziu, sami widzicie mówił, nie patrząc na mnie, tylko gdzieś w kąt, na słoik z watą. Mamie potrzebna jest opieka. Fachowa. A ja? Praca, całe dnie w biegu. Tu ciśnienie, tam nogi Tam będzie lepiej. Lekarze, pielęgniarki

Milczałam, tylko patrzyłam na jego dłonie. Czyste, z wypielęgnowanymi paznokciami. Tymi rękami w dzieciństwie chwytał się spódnicy Bronki, gdy wyciągała go z rzeki, zsiniałego z zimna. Tymi rękami sięgał po pierogi, które piekła, nie żałując ostatniego oleju. A teraz tymi rękami podpisywał jej wyrok.

Tadziu szepnęłam cicho, a głos mi drżał, jakby nie mój. Dom opieki to nie dom. To urząd. Ściany tam obce.

Ale tam są specjaliści! prawie krzyknął, jakby siebie samego przekonywał. A co tu? Wy jedna na całą wieś. A jak w nocy coś się stanie?

A ja w myślach:

“Tutaj, Tadziu, ściany leczą. Tuto furtka skrzypi tak samo od czterdziestu lat. Tu jabłoń pod oknem, którą twój ojciec sadził. Czy to nie lekarstwo?”

Ale głośno nic nie powiedziałam. Co tu mówić, gdy człowiek już wszystko postanowił? Wyjechał, a ja poszłam do Bronki.

Siedziała na swojej starej ławce przy ganku, wyprostowana jak struna, tylko ręce na kolanach drżały drobnym drżeniem. Nie płakała. Oczy suche, patrzyła w dal, na rzekę.

Zobaczyła mnie, próbowała się uśmiechnąć, ale wyszło tak, jakby raczej łyknęła octu.

No i, Wandziu szepnęła, a głos cichy jak szelest jesiennych liści. Syn przyjechał Zabiera.

Przysiadłam obok. Wzięłam jej dłoń w swoje zimna, twarda. Ileż te ręce w życiu napracowały I grządki plewiły, i bieliznę w balii prały, i Tadzia swojego tuliły, pieściły.

Może jeszcze z nim pogadać, Broniu? szepnęłam.

Pokręciła głową.

Nie trzeba. On postanowił. Jemu tak lżej. On nie ze zła, Wandziu. On z tej swojej miejskiej miłości tak czyni. Myśli, iż mi dobrze życzy.

I od tej jej cichej mądrości dusza mi się w pięty schowała. Nie krzyczała, nie rzucała się, nie przeklinała. Przyjęła, jak przyjmowała całe życie i suszę, i deszcze, i stratę męża, a teraz to.

Wieczorem przed wyjazdem znów do niej zajrzałam. Już zawiązała tobołek.

Śmiesznie powiedzieć, co tam było. Fotografia męża w ramce, puchowa chustka, którą dałam jej na urodziny, i mała, miedziana ikona. Całe życie w jednym płóciennym węzełku.

Dom był posprzątany, podłoga umyta. Pachniało macierzanką i jakoś zimnym popiołem. Siedziała przy stole, na którym stały dwie filiżanki i spodeczek z resztką konfitur.

Siadaj skinęła. Herbatę wypijemy. Ostatni raz.

Siedziałyśmy w milczeniu. Stary zegar tykał na ścianie raz, dwa, raz, dwa Odliczał ostatnie minuty jej życia w tym domu.

I w tym milczeniu było więcej krzyku niż w każdej histerii. To było milczenie pożegnania. Z każdą szczeliną w suficie, z każdą deską podłogi, z zapachem geranium na parapecie.

Potem wstała, podeszła do komody, wyjęła zawiniątko z białego płótna. Podała mi.

Weź, Wandziu. To obrus. Jeszcze moja matka haftowała. Niech u ciebie będzie. Na pamiątkę.

Rozwinęłam. Na białym płótnie niebieskie chabry i czerwone maki. A po brzegach haft tak misterny, iż dech mi zaparło.

Broniu, no jak tak Po co? Zabierz Nie drzyj sobie ani mnie serca. Niech tu na ciebie czeka. Ona doczeka. I my doczekamy.

Spojrzała na mnie swoimi wyblakłymi oczami, w których stała taka wszechświatowa tęsknota, iż zrozumiałam ona nie wierzy.

I nadszedł ten dzień. Tadeusz krzątał się, układał w bagażniku jej tobołek. Bronka wyszła na ganek w swojej najlepszej sukience, w tej samej puchowej chustce. Sąsiadki, te odważniejsze, wyszły za furtki. Stały, ocierały łzy brzegami fartuchów.

Objęła wszystkich wzrokiem. Każdą chałupę, każde drzewko. Potem spojrzała na mnie. I zobaczyłam w jej oczach nieme pytanie: “Za co?” I prośbę: “Nie zapomnijcie”.

Wsiadła do auta. Dumnie, wyprostowana. Nie obejrzała się. Tylko gdy auto ruszyło i wzbiło chmurę kurzu, zobaczyłam w tylnej szybie jej twarz.

I po policzku spływała jedna, skąpa łza. Auto zniknęło za zakrętem, a my jeszcze długo staliśmy, patrząc na ten pył, który powoli opadał na drogę, jak popiół na pogorzelisku. Serce Zalesia tego dnia stanęło.

Minęła jesień, za nią zima przeleciała zamiecią. Dom Bronki stał opuszczony, z zabitymi oknami. Śnieg nawiał zaspy aż do ganku, i nikt się nie kwapił, by je odgarnąć. Wieś jakby osierociała. Bywało, idę obok, i zdaje się zaraz zatrzeszczy furtka, wyjdzie Bronka, poprawi chustkę i powie: “Dzień dobry, Wandziu”. Ale furtka milczała.

Kilka razy dzwonił Tadeusz. Mówił cicho, iż mama się przyzwyczaja, iż opieka dobra. A ja słyszałam w jego głosie taką tęsknotę, że

Idź do oryginalnego materiału