**Dziennik, 12 kwietnia**
Babcia Hilda całkiem osłabła. Nie miała siły mówić, wstać z łóżka, choćby spojrzeć przez okno. Leżała zwrócona do ściany, jakby pogodziła się z losem. Jej mąż, dziadek Kazimierz, jak zawsze wszedł do domu, zagotował wodę, zaparzył herbatę — cały dom wypełnił się zapachem, jak za dawnych czasów. Chciał dodać jej otuchy, ale usłyszał coś zupełnie innego, niż się spodziewał.
— W szafie leży moja sukienka — szepnęła Hilda. — I chusteczka, w której mam iść na tamten świat… Tylko się nie pomyl, jest w osobnym worku…
— Co ty pleciesz?! — wybuchnął Kazimierz. — Znajdę twoją sukienkę! Ale wiesz, kogo spotkałem pod sklepem? Helenkę! Jak się wystroiła! Aż oczy mi wyszły na wierzch. Podchodzi do mnie i mówi: „Nie chcesz się przejść, Kaziu?” No co ty na to?
I stał się cud. Babcia Hilda jednym ruchem zrzuciła kołdrę, poderwała się i… stanęła! Powoli, ale pewnie podeszła do szafy.
Kazimierz zastygł z herbatą w ręce.
A zaczęło się wcześniej, gdy dwie pielęgniarki, Zosia i Krysia, podczas nocnego dyżuru w wiejskiej przychodni, oglądały ulubiony film o miłości.
— Ile razy to oglądam, a wciąż się nie nudzi — uśmiechnęła się Krysia.
— A ja za każdym razem myślę o mojej babci i dziadku. Babcia Hilda z dziadkiem Kazimierzem — jak z tego filmu. Taka sama prawdziwa miłość…
Zosia opowiadała, jak babcia zawsze gderała na dziadka, a on tylko się uśmiechał:
— Ciągle na mnie narzekasz, a za co? Inni chłopy piją, w domu nie zagrzewają, a ja przy tobie — złoty!
Na co babcia odcinała się od razu:
— Złoty to ty dopiero na emeryturze się zrobiłeś, a wcześniej — typowy urwis byłeś!
Gdy babcia zaczęła słabnąć, pierwsze skojarzenie było poważne. Oboje mieli już po osiemdziesiątce. Przyjeżdżali lekarze, dzieci ściągnęły prywatnego specjalistę z miasta. Ale wyniki dobre, ciśnienie w normie, temperatura — jak u astronauty. A Hilda wciąż leżała, nie jadła, patrzyła w ścianę.
— Nic mi nie wchodzi — szeptała. — Apetytu nie mam. Już… koniec…
Dziadek chodził za nią jak cień.
— Herbatki z cytrynką? — proponował.
— Nie…
— Chociaż owsianki! Sam ugotowałem!
Babcia tylko odwracała się do ściany. Ale dla niego zaczęła jeść — po łyżce, bez smaku.
Pewnego dnia Kazimierz wyszedł z domu, nasunął czapkę na czoło. Hilda słabo uniosła się na łokciach:
— Gdzie idziesz?
— Zaraz wrócę — burknął.
Poszedł do Jadwigi — miejscowej zielarki. Dała mu ziół, szepnęła do ucha, jak „wskrzesić” ukochaną.
— Wszystko zadziała — powiedziała — jeżeli dobrze to zrobisz.
Wrócił, zaparzył zioła — aromat rozniósł się po całym domu! A tu babcia znowu zaczęła:
— W szafie leży moja sukienka… Na pogrzeb…
Ale dziadek niespodziewanie rzucił:
— A Helenkę spotkałem pod sklepem! Jak się wystroiła! Mówi, iż wiosna, ptaszki śpiewają, spacer byłby miły. I zaprosiła mnie na przechadzkę. Wyobrażasz sobie?
Helenka była jego pierwszą miłością. Wyszła parę razy za mąż, ale owdowiała i teraz często mrugała do Kazimierza. Mówiła, iż szczęście zmarnował, iż mogło być inaczej…
Babcia Hilda o tych słówkach wiedziała. I choć dziadek zawsze zaprzeczał, wątpliwość w niej zostawała.
A on jeszcze dodał:
— I Tereskę widziałem! Jak laleczka — nowe palto, usta pomalowane, oczy błyszczą. Mąż jej — stary dziad, a ona — ogień baba!
I wtedy babcia zrzuciła kołdrę, zeszła z łóżka i z niezadowoleniem podeszła do szafy.
— Nie zapomniałem o twojej sukience, nie martw się. Najpiękniejsza będziesz — powiedział spokojnie dziadek.
— Jaka śmierć?! — warknęła Hilda. — Nie mam choćby w co wyjść! Mól palto zjadł, czapka stara, chusty — same dziury!
— A mówiłaś — nic nie trzeba, i tak…
— A teraz chcę nowe! — oświadczyła i zaczęła w furii wyciągać starocie z szafy.
— Helenka i Tereska już pewnie czekają. Myślą, iż się poddam? A ja wstałam! Gdzie ta twoja ziemniaczanka? Jeść mi się chce. I herbatę daj, tę pachnącą!
Od tego dnia babcia znów chodziła po domu, sprzątała, choćby gderOd tamtej pory babcia Hilda znów chodzi po wsi z podniesioną głową, a dziadek Kazimierz tylko się uśmiecha, bo wie, iż jego staruszka wciąż ma ogień w sercu.