Tak więc opuściliśmy Casmę (trzeba
było owym nowym mostem nad suchą rzeką wyjechać) i wjechaliśmy w
interior. Droga, choć gruntowa, była choćby – przynajmniej
miejscami – w całkiem akceptowalnym stanie. Ba, jeździły po niej
oprócz mototaksówek także furgonetki i niewielkie ciężarówki –
nieodmiennie wzniecając tabuny kurzu. Nic dziwnego, iż obaj
jechaliśmy z zakrytymi twarzami i w okularach – inaczej nie dało
się oddychać ani widzieć, co zwłaszcza dla Julia było dosyć
istotne. - Mógłbyś siedzieć na środku? - przekrzyczał
pyrkający silnik kierowca – Bo inaczej jesteśmy
niestabilni. Cóż, faktycznie niemądrym byłoby się nadto
wiercić.
Nienajlepszy pojazd na bezdroża
Nim opuściliśmy zamieszkałe wiejskie tereny Julio
kilkukrotnie upewniał się u miejscowych o drogę. - Wiem, gdzie
to jest – tłumaczył się, jak to Latynos – ale wolę dopytać,
żeby nie błądzić. Rzeczywiście, pobłądzenie mogło okazać
się nieprzyjemne w skutkach – z Casmy do Chankillo było
kilkanaście kilometrów, a stacji benzynowej po drodze nie
widziałem. W każdym razie niedługo wioski poczęły ustępować
jadłoszynowym zaroślom, a te zamieniały się w wydmy.
Jadłoszyny
Wydmy,
dodajmy piaszczyste. Nie było dla mnie zaskoczeniem, gdy w końcu
mototaksówka ugrzęzła. - Dalej musimy iść pieszo –
stwierdził oczywistość Julio. Na szczęście byliśmy prawie
na miejscu – od budki strażniczej dzieliło nas może osiemset
metrów, od obserwatorium zaś dalsze dwieście, może trzysta. Do
kompleksu – zamku, twierdzy, świątyni – może półtora. Więc
rzut kamieniem, choć w pełnym słońcu. Na szczęście teren
miejscami był stabilny (za to pokryty setkami fragmentów antycznej
ceramiki), piasek i wydmy dzielnie bowiem starały się powstrzymać
swymi korzeniami jadłoszyny. No i zaskoczenie – w budce
strażniczej jest strażnik. Oczywiście nie siedzi w pomieszczeniu.
Czasem ukryje się pod jadłoszynem, czasem za płachtą chroniącą
przed wiatrem niosącym drobny piasek – ale jest. W urzędowej
westce i kapeluszu z obwisłym rondem. Wejście – w przeciwieństwie
do Cerro Sechin – jest darmowe. Trzeba tylko wpisać się do
pustawej księgi gości i dać sobie zrobić obowiązkowe zdjęcie –
jako dowód dla wyższej szarży urzędników, iż obcokrajowcy
przyjeżdżają i odpowiednią opiekę dostają. Strażnik
przeprowadził krótki briefing (pleonazm – briefing z definicji
jest krótki) – co tu widzimy, gdzie można iść i tak dalej.
Postanowiłem swoje kroki skierować ku twierdzy. - Da się tam
wejść? - Pewnie – strażnik mniej więcej wskazał którędy
– Jest ścieżka. - Taka wspinaczka trochę potrwa –
zwróciłem się do Julia, który iść w tym upale nigdzie nie
zamierzał. - Nie ma problemu – odparł mototaksówkarz; tak
naprawdę wzruszył tylko ramionami, ale to właśnie tyle znaczył;
tutaj ludzie umieją czekać i nic nie robić, czas latynoski jest
zgoła inny od naszego. Westchnąłem i ruszyłem na przód. Do
podnóża góry było łatwo. Znalazłem też miejsce, gdzie zaczynał
się szlak na szczyt – była to średnio pośród skał widoczna
ścieżka.
Szlak na twierdzę
Potem i ona zniknęła, a zbocze wydatnie zwiększyło
swoje nachylenie. Dookoła zaś roztaczał się zapach siarki. I nie,
mimo, iż było niesamowicie gorąco, nie byłem na przedsionku
piekieł. Po prostu zbocze zbudowane było z pięknie skrzącego się
się pirytu. Złota głupców. Bo i faktycznie nie najmądrzejszym
był ten, kto próbował się po pirycie wspinać. Ostre kamienie
kaleczyły dłonie – miałem rękawiczki – ale co dużo gorsze,
kruszyły się pod naciskiem dłoni i stóp. Każdy krok trzeba było
ważyć.
Forteca na wzgórzu z pirytu
Oczywiście – tu przewijam historię trochę na przód
– wejście jest zawsze łatwiejsze od drogi w dół (ach, ta
grawitacja). Tu też tak było. Zwłaszcza, iż choć obiecałem tego
nie robić, poszedłem sobie skrótem. Wchodziłem mocno kruszącym
się żlebem, schodziłem trawersując po dużo bardziej stromym
zboczem. Udało się, choć dłużej nad każdym krokiem myślałem
niż potem go stawiałem. W końcu dotarłem z powrotem do miejsca,
gdzie widać było delikatny zarys ścieżki (a przynajmniej, w
miejscach, gdzie było trochę piasku, moje wcześniejsze ślady) i
bezpiecznie zszedłem ku pokrytej antycznymi fragmentami skorup
pustyni.
Ceramika
Bo i faktycznie – między wzgórzem z Chankillo a tym
z obserwatorium ziemia była usłana ceramicznymi okruchami. Zapewne
niczym więcej – inaczej huaceros już dawno rozkopaliby cały
teren. Choć z drugiej strony przypuszczam, iż prace archeologiczne
mogłyby tu jeszcze całkiem sporo odsłonić.
Slady działalności huaceeros na pustyni w Nazca
Ale póki co
wdrapałem się na wzgórze. Przed sobą miałem konstrukcję sprzed
jakichś 2000 lat – trzy koncentryczne wały (wejścia zrobione z
jadłoszyna, bo z czego innego), w środku których kilka okrągłych
struktur. Ponieważ nie wiadomo, do czego służyły – była to
świątynia. Zresztą całkiem to możliwe. Czy stąd obserwowano Słońce
chowające się za kamieniami Treces Torres, wzniesionych na
sąsiednim wzgórzu? Nie sądzę. Nie można jednak wykluczyć, iż założenie
mogło spełniać funkcje warowni. Albo była to – idąc na
kompromis Deus ex machina świątynia w twierdzy.
Brama w jednym z wałów
Forteca i świątynia Chankillo
I teraz
informacja turystyczno-krajoznawcza. Gdyby ktoś jechał Panamericaną
z Limy na północ bez problemu może do twierdzy (tak będę
Chankillo nazywał) dostać. Chyba nie ma dwóch kilometrów nawet
gruntową drogą od szosy panamerykańskiej do niewielkiej
strażniczej budki. Stamtąd zaś na górę wiedzie prostsza, krótsza
i nie tak stroma ścieżka na ruiny. Mniej pirytu też tam leży. Ale
dojście do samego obserwatorium przez cały czas wiąże się z wędrówką.
Choć przy samochodzie 4x4 myślę, iż dałoby Chankillo ominąć i
i podjechać pod obserwatorium. Mototaksówką może
niekoniecznie.
Panorama okolicy
W każdym razie obejrzałem tę część jednego z
najbardziej tajemniczych i nieznanych obiektów wpisanych na Listę
Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO i ruszyłem w trudną drogę
na dół. Skwar był niesamowity, ale nie przesadzałem z piciem
wody. Taka rada: w takich warunkach co jakiś czas należy pić
zaledwie malutki łyczek wody. I nie gulać, tylko delikatnie
rozsmakować, potrzymać chwilę w ustach – tam wchłaniana jest
woda. Większą ilość od razu się wypoci, i tyle z niej będzie.
Marzenie każdego wędrowca po pustyni - basen w dżungli (foto: J. Repetto)