Zranione wnuczki
Gdy Weronika wróciła do domu z córkami, te natychmiast wybuchnęły płaczem. Dziewczynki dopiero co wróciły od babci i były zupełnie przygnębione.
— Mamo, babcia nas nie kocha… — łkały razem. — Igorkowi i Zuzi wszystko wolno, a nam nic! Oni dostają prezenty, słodycze, a my tylko „nie dotykaj”, „nie przeszkadzaj”, „idźcie do innego pokoju”.
Weronika zacisnęła usta. Serce ścisnęło jej się z bólu. Wiele razy czuła to samo, ale usłyszeć to od własnych dzieci było szczególnie trudne.
Jej teściowa, Bronisława Januszewna, nigdy nie okazywała szczególnej miłości do córek Weroniki. Za to dzieci jej rodzonej córki — wnuki Igora i Zuzi — uwielbiała. Dla nich wszystko, dla innych okruszki. Albo i mniej.
Kiedyś Weronika starała się nie zwracać na to uwagi. Tłumaczyła sobie, iż babci jest ciężko, iż ma trudny charakter. Ale z każdym rokiem stawało się coraz wyraźniejsze: dla Bronisławy Januszewnej wnuki dzieliły się na „swoje” i „cudze”. A choćby ta sama krew — jeżeli nie od „tej” kobiety — nie liczyła się.
Dziewczynki opowiadały, jak babcia skrzyczała je za głośny śmiech, a zaraz potem pozwoliła Igorowi jeździć samochodzikami po podłodze, mimo iż hałasował znacznie więcej. Albo jak postawiła na stole tort i poczęstowała nim „gości”, a własnym wnuczkom podała tylko herbatę.
Najgorsze wydarzyło się, gdy babcia wysłała córki Weroniki same do domu. Przez zimną drogę, przez pustkowie. Miały po siedem lat. Bały się psów, trzęsły się z zimna. Bronisława Januszewna choćby nie pomyślała, żeby zadzwonić do rodziców.
Gdy Weronika się o tym dowiedziała, nie mogła powstrzymać łez. Zadzwoniła do teściowej, ale ta tylko prychnęła:
— Trzeba być samodzielnym. W ich wieku już chodziłam na targ.
Po tej rozmowie mąż Weroniki, Krzysztof, pierwszy raz naprawdę pokłócił się z matką. Nie krzyczał. Po prostu powiedział:
— Mamo, jeżeli nie potrafisz być babcią dla wszystkich wnuków, to lepiej nie bądź nią wcale.
Minęło kilka lat. Dziewczynki podrosły, stały się mądre i dobre. Dawno już nie prosiły się do babci. A Bronisława Januszewna… zestarzała się. Coraz częściej odwiedzali ją lekarze, tabletki zastąpiły słodycze, a telewizor — towarzystwo.
Próbowała zaprosić do siebie wnuki. Zadzwoniła do Igora — był zajęty, Zuzia powiedziała, iż ma naukę. Wtedy przypomniała sobie o „tych nie swoich”.
— Niech przyjdą, posprzątają, przyniosą zakupy. W końcu jestem ich babcią…
Weronika wysłuchała, zamilkła i odpowiedziała:
— Pani jest ich babcią? A one dla pani kim są? Pamięta pani, jak im powiedziała: „Nie prosiłam was tutaj”? Otóż nie przyjdą. Bo zapamiętały to aż za dobrze.
Telefon zamilkł. A w domu babci znów zrobiło się cicho. Tylko teraz — naprawdę. I beznadziejnie.
Ludzkie serce, które zamyka się przed dziećmi, z czasem odkrywa, iż zamyka się też przed szczęściem. Miłość nie dzieli się na lepszą i gorszą — albo jest dla wszystkich, albo dla nikogo.