Zawsze wierzyłam, iż im więcej korzeni ma rodzina, tym silniejsze jest drzewo. Krewni, choćby nowi, choćby nie zawsze bliscy — to przecież ludzie, których los połączył w jednym nurcie. Z mężem staraliśmy się budować relacje ze wszystkimi: i z rodzicami zięcia, i z dalszą rodziną. Zwłaszcza po tym, jak nasza starsza córka Kasia wyszła za mąż. Dzieci jednak łączą. Cieszyliśmy się, iż trafił jej się porządny chłopak — Kuba, z pozoru spokojny, charakterny, ale nie chamski. Mieszkają na razie w wynajmowanym mieszkaniu w Katowicach, a my pomagamy trochę zbierać na własne. Niełatwo, oczywiście, ale jakoś się da. Nam też nic z nieba nie spadło.
Z matką Kuby, Elżbietą Januszewską, początkowo było całkiem nieźle. Mieszka w Poznaniu, daleko od nas, więc kontakt głównie telefoniczny i rzadkie wizyty. Rozmawiałyśmy z szacunkiem, na równych prawach, niby wszystko szło swoim torem. Ale przed Świętami coś się zepsuło. I to nie z naszej strony.
Na kilka dni przed Sylwestrem zadzwoniłam do Kasi — tak po prostu, serdecznie, z dobrego serca:
— Córeńko, cześć! A wy z Kubą już myśleliście, gdzie spędzicie Nowy Rok?
— Oj, mamo, no jeszcze nie wiemy…
— No to przyjeżdżajcie do nas! Dom duży, pokoi mnóstwo, goście mile widziani, tata już lampki na podwórko powiesił. Choinka stoi, karaoke gotowe. I Elżbietę Januszewską zaproście — tata pojedzie, zabierze ją, potem odwiezie. Niech u nas świętuje, po co ma sama siedzieć?
Kasia powiedziała, iż przedyskutuje z mężem i oddzwoni. Wieczorem oznajmiła, iż oni przyjadą, ale jego mama — nie. Rzekomo ma tradycję cichego Sylwestra, bez hałasu. Zrobiło mi się nieswojo. No serio, tak trudno spędzić jeden rok z dziećmi, w gronie nowej rodziny? Przecież nie proponowałam nic złego — same dobre rzeczy. Postanowiłam zadzwonić do świekry osobiście.
— Elu, no co ty? Samej w domu to przygnębiające! Przyjedź do nas, słowo honoru, będziesz gościem, osobny pokój przygotuję, możesz choćby swoich znajomych zaprosić, jak chcesz. A u nas — kiełbaski z grilla, fajerwerki, śpiewy. Będzie wesoło, po domowemu!
Ale wymigiwała się jakoś niemrawo:
— Nie wiem. Ostatnie dziesięć lat zawsze spędzałam ze znajomymi. jeżeli mnie zaproszą — pójdę. Nie zaproszą — telewizor, koc i spać… Z wiekiem, wiesz, hałas nie jest już przyjemnością.
Nie naciskałam. Pomyślałam: „Może faktycznie nie ma ochoty”. Ale już następnego dnia dzwoni Kasia. Głos córki załamany, na granicy płaczu:
— Mamo, teściowa się obraziła… Powiedziała, iż ją zdradziliśmy. Że ja „odbieram syna matce”, iż powinien był świętować z nią. Proponowała, żeby wszyscy spotkali się u niej — w swoim dwupokojowym mieszkaniu… Wyobrażasz sobie?
Oniemiałam. Więc my jesteśmy zdrajcami, bo zaprosiliśmy dzieci na święta do przestronnego domu, gdzie starczy miejsca dla wszystkich? U nas pięć wolnych pokoi, duży salon, kuchnia, podwórko, gdzie można rozpalić ognisko, upiec mięso, pobawić się i pośmiać. A u niej — ciasna „kawalerka”, gdzie, przepraszam, najwyżej dwóch gości się wciśnie. choćby gdybyśmy się tam wszyscy wpakowali — co z tego? Posiedzielibyśmy godzinę, obejrzeli „Sylwestrową Moc Przebojów” i wrócili do domu? A Nowy Rok to przecież o duszy, o radości, o wspólnocie.
A na koniec rzuciła im w twarz:
— Skoro nie mam już rodziny, to pójdę do przyjaciół.
Dołożyła jeszcze, iż nie ma co liczyć na jej pomoc w kupnie mieszkania. Bo pieniędzy, oczywiście, „nie ma”.
Z mężem tylko na siebie spojrzeliśmy. On tylko prychnął:
— No i dobrze. Nigdy nie liczyliśmy.
Wiecie, w życiu zawsze znajdą się tacy ludzie — urażą się, choćby jeżeli zaprosisz ich z dobroci serca. Bo dla nich życzliwość to słabość, a każda decyzja niezgodna z ich planami — to zdrada. Elżbieta Januszewska okazała się właśnie taka. Sama odeszła, sama się obraziła, sama trzepnęła drzwiami. Gdybym powiedziała, iż nam nie żal — skłamałabym. SzkodA dzieci przyjadą do domu pełnego śmiechu i ciepła, gdzie nikt nie będzie ich więził poczuciem winy.