Obiecywałeś posiłek, on mnie nakarmił: jak stracić wszystko

newsempire24.com 1 dzień temu

Kazimierz nerwowo krążył po maleńkiej kuchni, jak tygrys w klatce. Pocierał dłonie, przekładał sztućce, przesuwał cukiernicę – szukał punktu oparcia w codzienności, którą sam przecież nienawidził. W głowie kotłowała mu się przemowa. Musi to powiedzieć. Musi postawić kropkę. Dość. Już dłużej nie wytrzyma.

Wanda na pewno będzie płakać. Będzie błagać, żeby został. Wspomni, jak jest zmęczona, jak się stara. Obieca, iż jeszcze da się naprawić. Ale on wiedział swoje: koniec. Już ich nie ma. Są tylko dwoje ludzi, których łączy kredyt i lodówka. Bez miłości, bez szacunku, choćby bez irytacji. Pustka.

Usłyszał, jak klucz obraca się w zamku. Zebrał się w sobie, jak przed skokiem z urwiska.

Wanda weszła do mieszkania, osunęła się na podnóżek. Najpierw zdjęła buty. Te cholernie niewygodne nowe buty. Dzień miał koszmarny – praca jako doradczyni w salonie mody w galerii handlowej zamieniała ją w wieloręki automat: podać, przynieść, przymierzyć, pomóc. Wiosna budziła w ludziach pragnienie zmian: jedni szukali miłości, inni – nowej sukienki.

— Cześć. Zmęczona? — ostrożnie zapytał Kazimierz.

— Jak pies. Ani minuty nie usiadłam — westchnęła, choćby nie patrząc.

— Rozumiem. Kolacja niedługo?

Skinęła głową i poszła do kuchni. Po dwudziestu minutach palniki już buchały ogniem, patelnie skwierczały, a powietrze wypełniły zapachy, w których Kazimierz wciąż próbował odnaleźć jakiś sens życia.

Stał w drzwiach, zbierał się na odwagę. Wziął głęboki wdech.

— Wanda… — zaczął. — Musimy porozmawiać.

Żona odwróciła się do niego, nie przerywając obierania marchewki. Bez zaskoczenia, bez niepokoju.

— Rozstańmy się — wypalił. — Nie mogę dłużej. Jesteśmy sobie obcy. Zabiłaś we mnie inspirację. Jestem artystą, a ty – codziennością. Żądasz pieniędzy, nie pozwalasz rozwijać się, podcinasz skrzydła. Tak już nie chcę.

To był improwizowany monolog, ale jego zdaniem brzmiał całkiem przekonująco. Prawie jak na castingu.

Wanda dalej mechanicznie skrobała marchewkę, aż nagle cisnęła ją do zlewu, zdjęła fartuch, zgasiła gaz i spojrzała na niego.

— No dobra! — powiedziała spokojnie. — Dość tej harówy.

On zdrętwiał. To nie było w scenariuszu. Gdzie łzy? Gdzie krzyk?

Gdy jeszcze zbierał myśli, ona nalała sobie kawy, wyjęła ser i herbatniki, usiadła przy stole.

— Wandziu… jesteś w szoku. To normalne. Ale przecież też to czułaś, prawda? choćby gotujesz bez uczucia. Wszystko robisz automatycznie…

— Tak. Bez uczucia — powtórzyła, popijając kawę.

Rozmowa się sypała. Gubił wątki i słowa.

— Musimy zdecydować, co z mieszkaniem — zaczął nieporadnie. — I resztą…

— Myślałam, iż tak się udusiłeś w tym codziennym życiu, iż uciekniesz bez oglądania się za siebie. A tu proszę – martwisz się kredytem — zaśmiała się cierpko. — No dobrze. Zostaw mi mieszkanie. Ale oddaj połowę wpłat. Wrócę do ojca. Od dawna mnie prosi – już starszy człowiek.

— Jesteś taka wyrachowana — wyszeptał Kazimierz. On myślał, iż to będzie proste. Marzył o aktorstwie, chodził na castingi, a na co dzień pracował jako ochroniarz. Wszystko, co zarobił, oddawał jej, nie wnikając w szczegóły. A teraz – pieniądze, odsetki, dokumenty.

Chciał wolności. A dostał rozliczenie.

— Wanda, zatrzymaj wszystko. Oddasz, kiedy będziesz mogła. Nie jestem potworem — dodał z patosem, jakby ofiarowywał jej nie mieszkanie, a pałac.

— Dzięki. A tak przy okazji – masz już kogoś? — spytała z wyraźną obojętnością.

— To nieistotne — mruknął tajemniczo. Niech myśli, iż jest na topie.

Wyszedł z lekkim uczuciem zwycięstwa. Wolność. Artystyczne życie bez patelni i pretensji.

Minęło pół roku.

Kazimierz stał pod znajomymi drzwiami i wahał się. Wszystko się zmieniło. Życie u matki okazało się koszmarem. Winiła go za rozwód, dręczyła z powodu nieudanej kariery, wypędzała pod byle pretekstem, urządzała sceny, gdy przyprowadzał kobiety. choćby jedna kelnerka uciekła, nie wytrzymując jej komentarzy.

Matka była gorsza niż Wanda. O wiele gorsza.

Wisienką na torcie było żądanie, by się wyprowadził. Był pewien, iż poznała kogoś. Pokłócili się. Nazwała go nieudacznikiem i kazała znaleźć pracę, zamiast bujać w obłokach.

I wtedy zadzwoniła Wanda. Zaproponowała uregulowanie sprawy z mieszkaniem i sfinalizowanie rozwodu. I oto jest.

Przygotował się: w myślach przećwiczył pełen skruchy wzrok, słowa żalu, łzę w kąciku oka.

Nacisnął dzwonek.

— Cześć. Wejdź — otworzyła Wanda. Wyglądała… przepięknie. A może po prostu zatęsknił.

Wszedł do kuchni jak u siebie. I zdrętwiał.

Przy kuchence stał półnagi facet w dresach i smażył mięso. Na patelni syczało, na stole leżał stos banknotów.

— Ty kto? — ochrypłym głosem zapytał Kazimierz.

— Marek — odparł mężczyzna, choćby się nie odwracając.

— Wandziu… możemy porozmawiać? — jęknął Kazimierz.

W pokoju syknął:

— Kto to? Co on tu robi?

— Kolację gotuje — spokojnie odpowiedziała.

— A ja?

— A ty wyszedłeś.

Cisza. Ciężka jak wyrok.

— A jeśli… wrócę?

— Gdzie? Miejsce zajęte. Markowi nie przeszkadza moja „przyziemność”. Dla niego liczy się rodzina, dzieci, domek za miastem. Pobierzemy się, gdy tylko będzie po rozwodzie.

— A ty?

— Ja też.

— A ja?! — zawył. — Czym on jest lepszy?

— Tym, iż ty karmiłeś mnie obietnicami. A on – kolacją.

Koniec.

Idź do oryginalnego materiału