W naszej małej wiosce w Zalipiu odbyło się wesele, które przyciągnęło uwagę całego okręgu. Jan, najpierwszy młodzieniec w okolicy, mistrz mechanik, ręce złote, poślubił Balbinę. Balbina była niczym makowy płatek: jasna, melodyjna, a jej śmiech brzmiał jak dzwoneczek. Zawsze w centrum, zawsze pierwsza. Para zdawała się wyłonić prosto z obrazka. Rodzice Jana postawili dla nich nowy płot, udekorowali bramę wstążkami i całą trójkę dni świętowano z rozmachem. Muzyka rozbrzmiewała po całej ulicy, w powietrzu unosił się zapach kiełbasek i słodkich ciast, a goście wykrzykiwali Sto lat!.
Tego dnia nie byłam na przyjęciu. Siedziałam w przychodni, naprzeciwko mnie Otylia. Cicha, niepozorna, jakby jednocześnie była i nie była. Jej oczy, głębokie jak leśne jeziora, skrywały wieczną melancholię. Siedziała na fotelu prosto, niczym napięta struna, i milczała. Dłonie jej, delikatne i sprawne, zaciśnięte w kształt węzła przy kolanach, białe od napięcia.
Miała na sobie najładniejszą sukienkę lnianą z drobnym wzorem bławatka, starą, ale starannie wyprasowaną. W włosach niebieska wstążka. I ona zamierzała iść na wesele własne, z Janem.
Od dziecka Jan i Otylia byli nierozłączni. Razem w pierwszej klasie, przy jednej ławce. Jan nosił jej tornister, bronił przed innymi chłopcami. Otylia przynosiła mu bułeczki, rozwiązywała zadania. W całej wiosce mówiono: Wojtek i Otylia to jak niebo i ziemia, jak słońce i księżyc zawsze razem. Po powrocie z wojska Jan od razu pobiegł do niej. Wszystko szło jak w bajce: złożyli wniosek, wyznaczyli termin w ten sam dzień, kiedy Balbina świętowała z Janem.
Kilka tygodni później Balbina wróciła z miasta, by odwiedzić rodzinę. Jan, jakby porażony czarem, odwrócił się ku Otylii, ukrywając spojrzenia. Pewnego wieczoru, gdy już ciemno, podszedł do jej furtki, drapiąc się po kapeluszu, i z trudem wypowiedział: Przepraszam, Otylio. Nie kocham cię. Balbinę kocham i z nią się żenię. Odwrócił się i odszedł, zostawiając ją przy furtce, patrzącą za nim z zamrożonym wiatrem w szaliku. Wioska się zadręczyła, szepnęła i odeszła. Czyjaś obca bolączka nie była ich własna przeminie i zapomni.
Tego samego wieczoru Otylia siedziała przede mną w dniu niewypowiedzianego ślubu, a za oknem huczała muzyka i rozbrzmiewał pijany śmiech. Spojrzałam na nią, a moje serce napełniło się krwią. Nie wypłakała się, nie puszczając łez. To było najgorsze kiedy ból jest skryty, pożera od środka.
Otylio szepnęłam cicho może woda? Albo krople z waleriany?
Podniosła na mnie swoje jeziorne oczy, w których panowała pustka, jak wypalona stepowa równina.
Nie, Zofijo odpowiedziała łagodnym, szeleszczącym jak suchy liść nie przychodzę po lekarstwo. Po prostu siedzieć. Dom przyciska mnie. Matka płacze, a mnie to nie rusza.
Obie milczałyśmy. Co powiedzieć, by załatać tak głęboką ranę? Brak słów. Jedynie czas łagodzi ból, a nie leczy go, jedynie otula go cienką skorupą, którą przy najmniejszym dotknięciu znów rozdziera krwi.
Siedziałyśmy tak godzinę albo dwie. Za oknem zapadła ciemność, muzyka ucichła. Słychać było jedynie tykająca starodawna godzina na ścianie i zawodny wiatr w rurze. Nagle Otylia podskoczyła i spojrzała w jedną pustą przestrzeń:
Wyszyłam mu koszulę na ślub w krzyżyk, myśląc, iż będzie talizmanem.
Przesunęła dłonią w powietrzu, jakby wygładzała niewidzialny kołnierz, a po jej policzku pojawiła się jedyna, ciężka jak stopione ołów, łza. Ściekła po splecionych dłoniach.
W tym momencie wydawało mi się, iż tykanie zegara zatrzymało się. Cała wioska, cały świat zamarł razem z tą łzą gorzkim, niewypowiedzianym żalem. Czułam, jak serce przeskakuje mi pod stopy. Objęłam jej drżące ramiona i przytuliłam, myśląc: Boże, po co taką próbę wystawiasz? Dlaczego tak cichej, jasnej duszy los tak ciężki?
Dwa lata minęły. Śnieg zmienił się w błoto, błoto w pył, pył w znów śnieg. Życie w Zalipiu toczyło się dalej. Jan i Balbina żyli, na pierwszy rzut oka, nieźle. Dom pełny, kupili samochód. ale śmiech Balbiny stał się inny nie dzwonił już jak dzwoneczek, a brzmiał jak stłuczone szkło, ostro i gniewnie. Jan chodził przygaszony, jego twarz przybrała szary odcień, w oczach była tęsknota. Często przesiadywał w garażu z kolegami, nie pustymi rękami, bo Balbina go krytykowała: za mało pieniędzy, za mało uwagi, za nieodpowiedni spojrzenia na sąsiadkę. Ich miłość przypominała wiosenne wylewy gwałtownie przybyła, wszystko zniszczyła i równie gwałtownie zniknęła, zostawiając jedynie śmieci i błoto.
Otylia żyła spokojnie. Pracowała na poczcie, pomagała matce w gospodarstwie. Skryła się w sobie niczym w muszli. Nie patrzyła na chłopców, nie chodziła na bale. Rzadko się uśmiechała, a w jej oczach ciągle tlił się leśny, głęboki mrok. Obserwowałam ją z daleka, serce krwawiło. Myślałam, iż nigdy nie zakwitnie.
Pewnego późnego, deszczowego jesiennego popołudnia, kiedy wiatr zrywał ostatnie złote liście z brzoz, drzwi mojej przychodni skrzypnęły. Stał przy nich Jan, cały przemoczony i brudny, z ręką, która wyglądała nienaturalnie zwisająca.
Zofijo powiedział, drżącymi wargami pomóż, proszę. Rękę chyba złamałem.
Wciągnęłam go do gabinetu, opatrzyłam ranę, założyłam szynę. Milczał, marszczył brwi od bólu, a potem spojrzał na mnie zrozpaczony.
To ja sam westchnął. Z gniewu. Z Balbiną się pokłóciliśmy. Ona wyjechała do miasta, do mamy. Powiedziała, iż na zawsze.
Płakał. Nie jak mężczyzna, ale cicho, bez dźwięku. Łzy spływały po nieogolonej twarzy, kapanąc na brudną kurtkę. Silny, dorosły człowiek, a przed mną był jak pobity szczeniak, barwiący się w chaosie wspomnień o pięknie, które okazało się żarem i ciężarem.
Zofijo, co noc widzę Otylię w snach szeptał. Uśmiecha się do mnie, a ja budzę się i chce wyć. Głupi, ślepy głupiec. Najcenniejsze, co miałem, wyrzuciłem własnymi rękami, wymieniwszy na jaskrawą oprawę
Podala mu herbatę z melisą, siedziałam obok i słuchałam. Myślałam, jak los potrafi obrócić się o 180 stopni. Czasem trzeba stracić wszystko, by pojąć, co naprawdę było ważne.
Następnego dnia cała wioska huczała: Jan się rozwiódł. Tydzień później zjawił się pod domem Otylii, nie przy furtce, jak tamtego ponurego wieczoru, ale prosto na podwórzu, zdjął mokrą czapkę i stał, patrząc w okna. Stał godzinę, dwie, cały przemoczoną. Otylia nie wychodziła. Jej matka występowała z okna, machając rękami, a Jan stał.
W końcu furtka otworzyła się. Otylia wyszła w starej płaszczu, z szalikiem na głowie. Stała przed nim, a on upadł na kolana w błocie, chwycił ją za ręce i przycisnął do twarzy.
Przepraszam wymamrotał.
Nie wiem, co między nimi padło, ale nie liczy się to. Ważne jest, co ujrzałam w jej oczach, kiedy po kilku dniach przyszła po maść, by opatrzyć Janowi otarcia. W nich nie była już wypalona stepowa pustka. Znowu migotały leśne jeziora, a w najgłębszej ich części, nieśmiało jak pierwsza przebiła się maleńka iskierka.
Nie wzięli ślubu. Po prostu żyli razem. Jan przeprowadził się do ich małego domku, naprawiał dach, odnawiał płot, przenosił piec. Pracował od świtu do zmierzchu, jakby ciężarem swego sumienia chciał spłacić winy. Otylia odmarzła. Jak kwiat, który długo stał bez wody i w końcu został podlany, znów rozkwitła, uśmiechając się tak jasno i ciepło, iż przy niej samemu chciało się uśmiechać.
Pewnego letniego popołudnia, kiedy w polu pachniało świeżo skoszoną trawą i polnymi kwiatami, przechodziłam przed ich domem. Brama była otwarta. Zajrzałam i zobaczyłam ich na drewnianej ławce pod werandą. Jan, mocny i stabilny, przytulał ją za ramiona, a ona, cicha i promienna, przyciskała się do niego, nucąc cicho, mieszając w misce ziemniaki z malinami, pachnące słońcem. Przy ich stopach, na ciepłych deskach, spał w plecionym koszyczku maleńki synek Saszka.
Słońce zachodziło nad Wisłą, barwiąc niebo w pastelowe odcienie. W oddali muczała krowa, szczekał pies, a tu, na werandzie, panowała taka cisza i spokój, iż zdawało się, iż sam czas się zatrzymał. Patrzyłam na nich i uśmiechałam się ze łzami w oczach ale były to łzy radości, nie żalu.
Czasami najtrudniejsze rozstania otwierają drogę do prawdziwego szczęścia. Bo to, co naprawdę ważne, nie znika po pierwszej burzy, ale rozkwita po deszczu.











